Cd...

Czarna owca i szalony komar rodziny Tańczaków… 

Zapraszam do dalszej lektury...:


Dla tych z Was, którzy weszli na tę podstronę z YT lub innego linku niż z Księgi Jubileuszowej i przez to nie znacie kontekstu, to przytaczam rozdział z Księgi Jubileuszowej mojego Ojca skierowany do mnie z okaz 50-lecia naszego Zakładu Stomatologicznego. A dla Osób, które weszły tu poprzez link zawarty w Księdze Jubileuszowej, to należy przejść niżej do: "Cd." - rozdział: Kwestia wiary, religii i boga…


A z czego ty, synu, będziesz żył po filozofii?


Po odejściu na wieczny spoczynek w grudniu 1989 roku (dwa tygodnie przed Wigilią Bożego Narodzenia!) dr Antoniny Tańczak — w funkcjonowaniu zakładu przy ulicy Orląt Lwowskich w Opolu powstała niewyobrażalna wyrwa. Jej przedwczesna i prawie nagła śmierć niemal zdruzgotała trójkę nieletnich dzieci, męża, a także współpracowników. Ale walec życia się toczył — bo musiał — dalej. Było dla kogo i trzeba było żyć oraz pracować…


Piszący te słowa szef zakładu i zarazem mąż Zmarłej liczył na syna. „Może on połknie dentystycznego bakcyla?” — myślał ojciec, teoretycznie bowiem Rafał jako najstarszy z trójki dzieci, mógł najszybciej przejąć pałeczkę po Mamie. Te marzenia ojca i próby przekonywania do tego syna dawały nadzieję, że z tej mąki będzie chleb.


W pewnej chwili pojawiły się u niego pierwsze objawy zainteresowania stomatologią. Tuż przed maturą Rafał nawet zdobył pytania do egzaminu wstępnego na stomatologię (z poprzednich lat) i rozpoczął przygotowania do startu w ten medyczny zawód. Jednak po wielu wahaniach oraz długiej refleksyjnej rozmowie samego ze sobą syn odrzucił możliwość kontynuacji rodzinnej tradycji. Okoliczności, w których zapadła ta jego decyzja, były następujące:

W majową deszczową niedzielę, mając klucze do zakładu, Rafał do niego wszedł i w jednym z gabinetów, w którym kiedyś pracowała jego Mama, usiadł na fotelu dentystycznym. Z jego relacji wynikało, że chciał sobie wyobrazić, jak pacjent się czułby obsługiwany przez stomatologa, który ma wiele oporów przed wyborem tego zawodu. A ponadto, jak on sam czułby się — przyszły lekarz — codziennie przez wiele godzin „grzebiący się” (jak sam to określił) w buzi pacjenta. I zrozumiał, że to nie było jego marzenie… Spędził na tym fotelu w jednej pozycji, zastygły w bezruchu, około półtorej godziny — rozmyślając… (a dzień był smutno-deszczowy). W końcu, odrętwiały, wstał z fotela z postanowieniem, że ze stomatologią mu nie po drodze… I cóż miał, cóż mógł, począć zasmucony ojciec wobec tak stanowczego i przemyślanego NIE?

*          *          *

Spośród trójki naszych dzieci Rafał dostarczał nam, rodzicom, chyba najwięcej różnych „przygód”. Później, kiedy zabrakło Rafałowi Mamy, a mnie Żony — też było ich wiele. Pewnego razu w Niedzielę Palmową jako uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej, pięknie wystrojony w nowy garniturek, czekał niecierpliwie na rodziców szykujących się na Mszę Świętą. Wyszedł na podwórze, a było po deszczu. W tamtych latach podwórka i chodniki nie były tak szczelnie  jak dziś pokryte kostką brukową. Błotnistych kałuż nie brakowało, a nasz syneczek w tym jasnym nowym ubranku „wytaplał” się w kałuży chyba najgłębszej. Jak on to zrobił, że nawet na kołnierzu było błoto? Trzeba było wracać do domu, żeby naszego syna „ochędożyć”, a niedzielny obowiązek religijny spełnić na późniejszej mszy (ubranie oczywiście wymagało w następnych dniach wiele zachodu, żeby doprowadzić je do stanu używalności).


Trzy lata później, w drugi dzień Wielkanocy, czyli w tak zwany lany poniedziałek, przy wychodzeniu z kościoła, Rafałek gdzieś się w tłoku zawieruszył. Szukaliśmy go wszędzie, pytaliśmy sąsiadów, telefonowaliśmy do krewnych — bezskutecznie. Wreszcie, zrozpaczeni, ostatecznie z Żoną się udaliśmy do komisariatu Milicji Obywatelskiej, a tam… przebywał właśnie nasz syneczek w towarzystwie funkcjonariuszy MO, którzy — jak oświadczyli — akurat zamierzali z rodzicami zatrzymanego się skontaktować.


A o co poszło? Okazało się, że Rafałek oddalił się od nas w tłoku i nieco wcześniej przed nami wyszedł z kościoła (pw. Apostołów Piotra i Pawła przy placu Mickiewicza), a tam przed świątynią starsi chłopcy z pełnymi wiadrami wody oblewali przechodniów, według tylko im znanych kryteriów wyboru. Pewna para (pewnie małżeńska) wsiadała akurat do eleganckiego samochodu z rejestracją zachodnioniemiecką, więc „polewacze” skorzystali z okazji otwartych drzwi i cała zawartość wiadra znalazła się we wnętrzu auta. Sprawcy się ulotnili błyskawicznie, a stojący w pobliżu Rafał, obserwujący zajście, a charakteryzujący się wzrostem ponad swój wiek, wskazany został milicji przez przypadkowych świadków jako prawdopodobny „polewacz”. Obywatele milicjanci „zaaresztowali” więc naszego syna. Rafał jako dorastający, ciekawy świata chłopak (i przez to wszędzie było go pełno) się znalazł w niekorzystnym dla siebie czasie i miejscu.


Nie wiadomo, skąd pod kościołem tak szybko dwaj milicjanci się pojawili; pewnie w ramach prewencji ogólnej otaczali „opieką” wiernych gromadzących się wtedy w kościołach na nabożeństwach (znacznie liczniej niż dziś), a może realizowali jakieś inne zadania specjalne… Jak się później okazało, Rafał był „Bogu ducha winien”, ale prawdopodobnie przez przypadkowe podobieństwo do sprawcy chamskiego śmigusa-dyngusa został zamieszany w konflikt z cudzoziemcami i sprawa nabrała „charakteru międzynarodowego”.


W tym miejscu przypomina się mi żart związany z kradzieżą zegarka. Ktoś pyta: „Czy to prawda i czy to w ogóle możliwe, żeby taki porządny Kowalski ukradł zegarek?”. I słyszy odpowiedź: „Nie wiadomo, czy on ukradł, czy też jemu ukradli, ale na pewno jest zamieszany w tę kradzież”.


Po kolejnych trzech latach, już jako licealista, Rafał coś w szkole narozrabiał. Dyrekcja liceum, idąc po linii najmniejszego oporu (zamiast rozstrzygnąć sprawę we własnym zakresie), wezwała milicję. Rafał znów się znalazł w tym samym posterunku milicji co przed trzema laty (a więc recydywa, mimo że poprzednim razem był niewinny). Przed oblicze komendanta komisariatu wezwano więc ojca (w tym czasie, niestety, Rafał nie miał już Mamy). Komendant przyjął mnie bardzo serdecznie i potraktował uprzejmie. Wyjaśnił mi, że wykroczenie mojego syna ma charakter „małej szkodliwości społecznej” i że Rafał otrzymał już odpowiednie pouczenie i jest wolny. Widząc jednak moje emocje, zalecił mi, żebym nie był dla syna zbyt surowy.


Następnie polecił komuś z podwładnych (przez telefon wewnętrzny), żeby „doprowadzić Rafała Tańczaka do pokoju komendanta i oddać jako wolnego w ręce ojca”. Czekaliśmy z komendantem dość długo, wypełniając czas rozmową na tematy „ogólnoludzkie”. Rafała jednak nikt nie doprowadzał. Nieco poirytowany szef komisariatu po raz drugi zatelefonował i w końcu się okazało, że „zatrzymany zniknął bez śladu”. Trudno było w to uwierzyć, ale rzeczywistość była bezdyskusyjna.


Zarządzono przeszukanie wszelkich pomieszczeń komisariatu — od piętra aż po piwnice, lecz Rafała nie odnaleziono… Czułem niepokój, ale też miałem „przedni ubaw”. Starałem się nie dać po sobie poznać, jaki komentarz do rozwijającej się sytuacji ciśnie mi się na usta. Zakłopotanie komendanta było tak wielkie, że przyćmiło mój niepokój o syna, a wzbudziło współczucie dla szefa komisariatu. Jego przeprosinom kierowanym pod moim adresem nie było końca. Ostatecznie się wyjaśniło: odpowiedzialny funkcjonariusz (a raczej nieodpowiedzialny) zapomniał zamknąć na klucz drzwi, za którymi mój syn się znajdował, więc Rafał skorzystał z okazji, wyszedł z pokoju zatrzymań (w którym okno było okratowane, a drzwi obite blachą — i po co, skoro można było swobodnie przez nie przejść?) i chyłkiem — pod parapetem okienka dyżurki — „wyszedł na wolność”.


Kuriozum sytuacji polegało też na tym, że drzwi do pokoju komendanta komisariatu były oszklone, a widok przez nie był wprost na okienko dyżurki, i prawie nie sposób było nie zauważyć wychodzącego chyłkiem Rafała. Ja na pewno w ucieczce mojego syna z aresztu palców nie maczałem. Zresztą alibi miałem niepodważalne: cały czas siedziałem przed biurkiem komendanta, plecami skierowany do drzwi. A pan komendant? Cóż, pewnie był tak serdecznie zajęty moją osobą, że nie dostrzegł Rafała, kiedy ten — zapewne na kolanach — przemknął pod okienkiem dyżurki.

Niespokojny o los syna wróciłem do domu, lecz nie musiałem otwierać mieszkania, bo Rafał (też z niepokojem) czekał na mnie i pierwszy otworzył mi drzwi. W tej sytuacji zamiast skarcić syna — przytuliłem go, a potem wypytywałem o szczegóły, jak mu się udało „dać nogę” z aresztu.


Kiedyś przed wielu laty podobnie mój dziadek Jan z dumą w głosie wypytywał mnie, jak tego i owego udało się mi „dokonać”, kiedy niektóre moje wybryki zasługiwały — w ocenie dziadka — na podziw, a przynajmniej na uznanie. A teraz podobne uczucie było moim udziałem.


Po zaspokojeniu ciekawości szczegółami ucieczki Rafała zatelefonowałem do pana komendanta — zgodnie z jego wcześniejszą prośbą — z informacją, że wszystko jest w porządku: „Rafał jest w domu, cały i zdrowy” — zakomunikowałem obywatelowi komendantowi (słowo „pan” było w tamtych czasach źle przyjmowane). Jeszcze raz obsypany zostałem przeprosinami policjanta, emocjonalnie przeżywającego to „nadzwyczajne” wydarzenie.

Po niedługim czasie się dowiedziałem od zaprzyjaźnionych i jednocześnie wtajemniczonych osób, że na szczeblu kierowniczej kadry milicyjnej Opola omawiano ten przypadek jako przykład, jak w policji być nie powinno, i podobno od tego czasu zaostrzono procedury dotyczące osób zatrzymanych. A o moim synu taka była opinia: „To był inteligentny chłopak i zagrał nam na nosie”.


Dorastający syn szukał swojego miejsca w życiu. Różne pomysły mu się rodziły, do których czasami zachęcał ojca. Spotkał się jednak z warunkiem: „Najpierw przynieś dyplom uczelni — jaką wybierzesz — to wtedy pogadamy”.

Być może ojciec popełnił wówczas błąd, nie wykazując większego zainteresowania inicjatywami syna (lub większej empatii), ale — jak większość rodziców — chciał przecież tylko DOBRA dla ukochanego dziecka. A wiedziałem (sam tego doświadczyłem), że studia — jakie by nie były — to nie tylko uzyskanie „biletu wstępu” w dorosłe życie, ale też sprawdzian wytrwałości i konsekwencji w działaniu.


Życie dorosłego już syna tak się toczyło, że podejmował on wiele prób wyższej edukacji, wszędzie błyszcząc talentem. Na Uniwersytecie Opolskim był jednym z najlepszych studentów ekonomii — jak twierdził profesor Zbigniew K. („Ależ zdolna bestia z tego pańskiego syna!” — mawiał do mnie). Rafał z pasją „połykał” też filozofię na Uniwersytecie Wrocławskim.


W międzyczasie się imał różnych zajęć: handlowca, barmana, hodowcy ryb z jeziora Tanganika, kelnera, antykwariusza, producenta okien, żaluzji i rolet, a także jeszcze wielu innych, które trudno spamiętać.

Na dłużej „się zakotwiczył” w antykwariacie przy ulicy Grunwaldzkiej. Z nutą głębszej refleksji nadał mu nazwę „Quo Vadis”. Interes dynamicznie się rozwijał, sukcesy zagościły w firmie syna. Rafała wzbogacał trwający przez kilka lat żywy kontakt z odwiedzającymi antykwariat „ludźmi książki” — elitą intelektualną Opola — i jako „urodzony filozof” czuł się w swoim żywiole.


Tam też poznał swoją przyszłą żonę Renatę, która jako studentka polonistyki korzystała po sąsiedzku z antykwariatu i kserokopiarki. Kiedyś w trakcie kserowania notatek studenckich w tym przybytku książki Renata i Rafał spojrzeli sobie głęboko w oczy i… tak się zaczęło… A skończyło małżeństwem.


Rafał zawsze miał i ma głowę wypełnioną pomysłami. Ale ledwo je zacznie realizować — już goni za następnymi. Nawet jego własna żona „dostaje zadyszki”, bo trudno jest za nim nadążyć. Nie wszystkie pomysły się sprawdzały (jak na przykład hodowla ryb — pomimo „książkowego” ich traktowania), ale w roli producenta i montażysty reklam (kasetonów, banerów itp.), a także okien, żaluzji, rolet i moskitier osiągał duże sukcesy. Można było z tej działalności nieźle żyć i utrzymać rodzinę. Firma nosząca nazwę SALKON szybko się stała popularna na rynku. Klienci cenili zakład Rafała za wysoką jakość pracy, punktualność i dotrzymywanie słowa.

 

Ale jemu to nie wystarczało. Sprzedał więc firmę pomimo tego, że był to dobry „interes”, i pomimo świetnych opinii coraz szerszej rzeszy klientów. Zapytany, dlaczego się pozbył kury, która znosi złote jajka, odpowiedział: „To mi nie wystarcza, potrzebuję czegoś dla ducha; co mi z kury, jak tęsknię za ORŁEM”. Szukał więc nadal i wreszcie znalazł!

 

Zew „urodzonego filozofa” wziął górę nad wszystkimi biznesami. Tworzy więc różne projekty, organizacje i stowarzyszenia. Wśród nich na plan pierwszy się wysunęły „Środowe inspiracje”, odbywane w Centrum Dialogu Obywatelskiego. Szybko one się stały popularne w Opolu i wzbudzały coraz większe zainteresowanie. Spotkania, eventy [zdarzenia], kontakty z publicznością — to jego żywioł. Niestety koronawirus trochę „zamieszał” i na jakiś czas przerwał tę działalność.


Przed laty, kiedy był jeszcze studentem, po powrocie z zagranicy (tam też przez jakiś czas szukał swego miejsca w życiu) oświadczył ojcu, że zrezygnował z ekonomii (po kilku latach jej studiowania) i że się zajął filozofią na Uniwersytecie Wrocławskim. Tata z zatroskaniem w oczach zapytał: „A z czego ty, synu, będziesz żył po filozofii?”. „Nie martw się, tato, dam sobie radę” — odparł i po chwili dodał żartobliwie: „A może będę żył z gadania…”.

 

I rzeczywistość się okazała właśnie taka, jaką sam sobie przepowiedział. Występował nieraz w różnych audycjach i programach w regionalnym Radiu Opole, a nawet współprowadził ze znanym dziennikarzem Sławomirem Kielerem — z którym się od wielu lat przyjaźni — wieczorną czwartkową cotygodniową audycję z cyklu „Akademickie Opole”; ogólnopolska radiowa „Trójka” przeprowadziła z nim prawie godzinny wywiad, który zauważony został przez przyjaciół i znajomych w różnych regionach kraju. Był to wywiad wyemitowany w piątek 11 marca 2016 roku, tuż po głównych wiadomościach w południe, w słynnym programie radiowym Trójki „Godziny prawdy” — prowadzonym wiele lat przez znanego dziennikarza Michała Olszańskiego, z którym do dziś Rafał się przyjaźni. Audycję tę można odsłuchać pod adresem: https://trojka.polskieradio.pl/artykul/1593738


W gazetach regionalnych miał swój stały kącik zatytułowany „Świat wg KOMARRA”, gdzie prezentował swoje żartobliwe rymowanki z własnej twórczości lub tworzył je na specjalne zamówienie czytelników… Występuje w szkołach na spotkaniach z młodzieżą. Nie wiem, co ma im do powiedzenia, ale skoro przychodzą i słuchają go — to coś w tym musi być. Tworzy różne projekty, gromadzi wokół siebie zapaleńców i przewodzi im…


Po dłuższej przerwie związanej z pandemią, w czasie której — obok pracy w naszym zakładzie — dumał i projektował, w końcu się przeistoczył w Antona Komara. Z zaangażowaniem godnym pasjonata tworzy pod tym symbolem oryginalne show — na jak długo, tego nikt nie wie… pewnie wkrótce się pojawią nowe pomysły (?)


Jednych (najbliższych sercem) tym martwi, innych szokuje i drażni, a wielu pasjonuje i przyciąga. Co z tego wyniknie, pokaże czas. Jedno jest pewne — obok tego, co obmyśla i realizuje, nie można przejść obojętnie…


Poza jego — zdawałoby się — dziwactwami nie sposób nie dostrzec wybitnych walorów intelektu i dobroci jego serca. Nie wiadomo, co jeszcze wymyśli… Taki się już urodził, ma apetyt na nieszablonowe życie i najlepiej — nie przeszkadzajmy mu w tym.


Jednak Rafał, obok swojego „powołania”, z rodzinnym zakładem się związał, mimo że kiedyś odrzucił zawód dentysty. We wczesnej młodości sporo czasu spędził przy bezpośredniej obsłudze administracyjnej pacjentów w naszym zakładzie. Przy okazji miał przez to również znakomite pole obserwacji psychologicznej. Zna i rozumie potrzeby pacjentów, zdobył sobie wśród nich autorytet i sympatię. Z pewnością jest kreatorem popularności zakładu. A popularność generuje wzrost popytu na usługi i stawia nowe wyzwania.


To dzięki temu w grudniu 2010 roku czytelnicy największego w tamtych latach w naszym województwie czasopisma informacyjno-reklamowego „Kurier Opolski” przyznali nam tytuł Najlepszego Zakładu Stomatologicznego Opolszczyzny.

Nie można pominąć najnowszego przedsięwzięcia Rafała — przez niego obmyślonego, precyzyjnie zaprojektowanego i pomyślnie zrealizowanego, czyli podjęcia usług transportu osobowego Taxi Dental, stanowiącego część składową zakładu. Niektórzy komentowali: „Kto to widział, żeby mieszać stomatologię z taksówkarstwem?”. A pomysł jest oryginalny i jedyny w kraju, zarazem też sensowny ekonomicznie, bo przyciąga coraz więcej klientów i popularyzuje zakład, a nawet wzbudza sensację. Czy ten projekt przetrwa — to przyszłość nieodgadniona.


Natomiast kierowcy tych taksówek są tematem do odrębnego opisania. Bardzo pozytywnie oni się wyróżniają na tle standardów, do jakich przyzwyczaiły nas duże taksówkarskie korporacje.


Rafał to silna osobowość i trudny charakter. Czasami jest racjonalny aż do przesady. Nieszablonowymi pomysłami nieraz szokuje; niektórych to drażni i od czasu do czasu zaburza nawet relacje służbowo-rodzinne. Nikt jednak nie może zanegować walorów jego intelektu i odpowiedzialności za zakład — w tym względzie nigdy nie zawiódł.

I tak oto los związał ojca z synem, który nie chciał być stomatologiem. Niekiedy jest im trudno być ze sobą, ale jak w starej piosence: „Dwaj przyjaciele z boiska żyć bez siebie nie mogą…”. Intuicyjnie się uzupełniają. Mimo męskich już lat, Rafał ciągle szuka swej drogi…


Starsi stażem współpracownicy zapamiętali charakterystyczną dla tego związku ojca z synem rozmowę telefoniczną. A było to tak: W piękny, słoneczny poranek 14 maja 2004 roku Rafał zadzwonił ze szpitala do swojego taty i radośnie oznajmił: „Zostałem ojcem, przed chwilą urodził się Mateusz!”. Tacie, będącemu jednocześnie przełożonym Rafała, oczy się zaszkliły, chwilę milczał, bo ze wzruszenia nie mógł wydobyć z siebie słowa i w końcu powiedział: „Gratuluję ci syna, Rafale, niech rośnie na radość rodziców. Ucałuj Renię. Dziękuję wam za pierwszego wnuka”. Po chwili dodał — tym razem już całkiem służbowo: „Pamiętaj, synku, że dzisiaj jest piątek — narkoza. Pierwszy pacjent będzie o 15, nie spóźnij się”.


*          *          *


A to moja odpowiedź na słowa mego Ojca:


Czarna owca i szalony komar z rodziny Tańczaków…


Wstęp, a może raczej ostrzeżenie…?


Z miłości i szacunku do mojego Ojca, Żony, Synów, Siostry, Brata i całej Rodziny, a także z szacunku do Współpracowników, Kontrahentów, Pacjentów, Przyjaciół, Znajomych oraz wszystkich Czytelników tej jubileuszowej publikacji, pragnę przybliżyć — zapewne w dość oryginalny sposób, jak się zaraz sami przekonacie — nieznane dotąd fakty i istotne wydarzenia z mojego życia. Miały one bezpośredni wpływ na historię i rozwój naszej rodzinnej firmy. Więc nie powinien to być czas stracony…


Od samego początku czułem się inny, niedopasowany i kompletnie nieprzystający do otaczającego mnie świata. Dziś już wiem, dlaczego tak to odczuwałem…

 

To odczucie wynika z tego, że mam bardzo skomplikowaną osobowość. Z pewnością, gdyby badali mnie jacyś specjaliści, to mieliby przy tym niezły ubaw. Odkryliby zapewne ciekawy psychologiczny mix… mieszankę różnych skrajnych charakterów. Od tendencji psychopatycznych, narcystycznych, fobii społecznych, borderline, skłonności do uzależniania się — po całkiem normalne zachowanie. Potwierdził to nawet kiedyś profesjonalny test PCL-R, który sobie wykonałem, oraz kilka innych. A przy testach osobowościowych zawsze wychodzi, że mam „po równo” z każdej badanej osobowości. Najbardziej byłem zdziwiony — wręcz w szoku — gdy taka sama proporcja wyszła przy teście szesnastu typów osobowości wg Junga. Wychodzi więc na to, że najbliżej mi do ambiwertyka. Ale kto tak naprawdę może to wiedzieć?

 

Natura, charakter, osobowość i temperament człowieka są bardzo zagmatwane. Jeszcze nikomu się nie udało — z całą pewnością — odkryć wszystkich jego tajemnic i zakamarków. Poza tym słyszy się głosy ze środowisk naukowych, że w każdym z nas drzemie ukryty psychopata… Jednak niewielu się nad tym zastanawia i raczej do tego by się nie przyznali…

A teraz, być może Was zaskoczę. Nie musicie przyznawać się do niczego… Bo tak naprawdę, każdy z nas — jak twierdzą specjaliści, szczególnie psychologowie i psychiatrzy kryminalni — jest psychopatą… Tylko że na skali… Bo kto nie chciałby, aby życie kręciło się jedynie wokół jego własnej osoby? Zwróćcie uwagę, jak będziecie z kimkolwiek rozmawiać, czy przypadkiem Wasz rozmówca nie używa narracji w stylu: Mi…! Mnie…!! Ja…!!!?

Ale spokojnie. Na szczęście większość ludzi na świecie nigdy nie przekroczy pewnego punktu na tej skali, który na potrzeby własne — nazwałem RUBIKONEM… Według Roberta Hare’a — kanadyjskiego psychologa sądowego, znanego ze swoich badań w dziedzinie psychologii kryminalnej — psychopatami może być najwyżej ok. 1% ogółu naszej populacji.

 

Po tym swego rodzaju comming out’cie mogę już bez skrępowania krzyknąć sobie: „Here’s Johnny!!!”. Jak w „Lśnieniu” zrobił to wybitny aktor — Jack Nicholson — wcielając się w rolę Jacka Torrance. Paradoksalnie, Jack w tym filmie absolutnie nie był typowym psychopatą. Raczej psychotykiem. Jego psychopatyczne zachowanie wynikało głównie z deprywacji a także z manii prześladowczych, psychozy oraz prawdopodobnie schizofrenii.


(Deprywacja — ciągłe niezaspokojenie jakiejś potrzeby biologicznej bądź psychologicznej (częściej). Jest jednym z głównych źródeł stresu obok zakłóceń, przeciążenia i zagrożenia. Przykładem deprywacji może być trudna sytuacja życiowa, w której na przykład tracimy bliską osobę lub opuszczamy dom rodzinny. Jesteśmy wówczas skazani na długotrwałą rozłąkę z bliskimi. Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Deprywacja_(antropologia))


W prawdziwym życiu psychopatę, jak również socjopatę, bardzo trudno rozpoznać… Rzadko się zdarza, że psychopata gania, np. z siekierą, nożem czy bronią. A jeszcze rzadziej lub w ogóle, nie przyzna się do tego. Straciłby wówczas swoją przewagę i element zaskoczenia, odkrywając swoje karty… Psychopatami są często właściciele firm i prezesi wielkich korporacji, prawnicy, lekarze, politycy, artyści, a rzadziej zawody niepotrzebujące wysokich kwalifikacji, potwierdzonych dyplomem etc. To często bardzo inteligentni i dobrze wykształceni ludzie. Dodatkowo mogą być  tzw. wysoko funkcjonującymi narkomanami albo alkoholikami. A przede wszystkim to osoby, które od dawna wcieliły się w swoją rolę. I stale odgrywają tę postać…

 

Pamiętam, jak wiele lat temu, na studiach filozoficznych na Uniwersytecie Wrocławskim, podczas zajęć z etyki, zastanawialiśmy się z naszym profesorem nad pewnym dylematem. Rozważaliśmy, jaką decyzję każdy z nas by podjął, będąc w pewnej nietypowej sytuacji. To był ciekawy i prosty test, który dał nam wszystkim wiele do myślenia. Tym testem był słynny „Dylemat wagonika…”.

 

Jeśli o nim nie słyszałeś i masz ochotę na krótką zabawę, to możesz teraz sam sprawdzić i przekonać się, czy przypadkiem w Tobie nie drzemie ukryta osobowość psychopatyczna…

Podstawowe założenie dylematu brzmi następująco: Wagonik kolejki wyrwał się spod kontroli i pędzi w dół po torach. Na jego drodze znajduje się pięciu ludzi, przywiązanych do torów przez szalonego filozofa. Ale możesz przestawić zwrotnicę i w ten sposób skierować wagonik na drugi tor, do którego przywiązany jest jeden człowiek. Co powinieneś zrobić?

 

Nie zastanawiaj się zbyt długo nad odpowiedzią. Tak naprawdę najlepszym sygnałem jest pierwsza reakcja twojego organizmu. Następnie sprawdź odpowiedź poniżej.


Źródło: http://empiresilesia.pl/eksperymenty-myslowe-4-dylemat-wagonika


I jak Ci poszło? Co teraz czujesz? Zastanów się nad tym chwilę… A ja już się śpieszę z interpretacją tego dylematu.

Tylko człowiek, który dochodzi do stwierdzenia, że nic nie jest w stanie zrobić w tej sytuacji i że nie ma wpływu na zło, które się właśnie dokonuje — jest w pełni normalny.

 

W przypadku, w którym decydujemy się na przestawienie zwrotnicy, możemy przejawiać zachowania o zabarwieniu psychopatycznym. Oznacza to, że człowiek bierze udział w strasznym wydarzeniu i decyduje, kto ma umrzeć, a kto nie. Stawia się w podwójnej roli: boga i sędziego. Podejmując jakiekolwiek działanie, automatycznie godzi się na wzięcie odpowiedzialności za skutki tej decyzji. To może oznaczać, że jednak masz w sobie coś z psychopaty. Ale na szczęście ten prosty test nie jest jednoznaczny z miarodajną diagnozą. Mimo to dzięki tej krótkiej zabawie z pewnością dowiemy się o wiele więcej o samym sobie.


Dylemat wagonika jest jednym z kluczowych eksperymentów myślowych w etyce, który bada granice moralności. Dotyczy różnicy między pozwoleniem na śmierć a zabiciem kogoś. Zasadnicze pytanie brzmi: Co jest ważniejsze? Samo działanie czy jego skutek? Za autora dylematu uznaje się brytyjską filozofkę Philippe Foot (1920–2010), która szukała odpowiedzi na transcendentne pytania o podstawy moralności i etyki.

Uwaga! Teraz to na pewno jest ostrzeżenie!!


To z pewnością będzie dziwny rozdział, być może nawet ciekawy… Ale zapamiętaj, drogi Czytelniku! Robisz to wyłącznie na własną odpowiedzialność. Bo tego, co przeczytasz, już nie „odzobaczysz”. A z głowy szybko nie uleci i może zrobić niezły bałagan. Jeśli jednak czujesz się na siłach, to bardzo się cieszę. I od razu taka drobna rada: Jeśli wyłączysz ocenianie w trakcie czytania i dasz się ponieść lekturze, to na koniec tego rozdziału wszystkie „kropki” powinny się połączyć… Dopiero wówczas spłynie na Ciebie pełne zrozumienie… To będzie odpowiedni moment na feedback, komentarz, opinie i ewent. krytykę.


Mam nadzieje, że swoją autorefleksją, przemyśleniami z biograficznymi wątkami, zachęcę Was — drodzy Czytelnicy — do popatrzenia na nasz rodzinny Zakład i moją skromną, lecz „głośną” i szaloną osobę z zupełnie innej perspektywy. Być może po tej lekturze będziecie patrzyć na „ŚWIAT” troszkę inaczej niż do tej pory…

Życzę Wam wszystkiego co najlepsze oraz przyjemnego odbioru naszej jubileuszowej publikacji.


Rafał Tańczak, a może jednak? — Anton Komar?

Po lekturze sami zdecydujecie.


Moje dedykacje


Ten rozdział dedykuję mojej babci Stefanii i mamie Antoninie, których od dawna nie ma z nami, a tak bardzo mi ich brakuje i tęsknię… Aby pamięć o nich zawsze pozostawała żywa

 

A specjalna dedykacja jest dla głównego autora tej książki, mojego Szefa i Ojca w jednej osobie, który na szczęście ciągle jest z nami — i oby jak najdłużej!


Kocham — jak potrafię — i jestem z Ciebie BARDZO DUMNY.


GRATULUJĘ NIEWĄTPLIWEGO SUKCESU poradzenia sobie z nami oraz prowadzenia przez 50 lat naszej rodzinnej firmy, która dzięki Twojej osobie ma moc, charakter, rodzinną atmosferę i przemyślane procedury. Daje również utrzymanie rodzinie i wielu współpracownikom oraz ukojenie w bólu i zadowolenie naszym Pacjentom. A przede wszystkim są dalsze perspektywy — do kolejnych, równie spektakularnych jubileuszy.

Dziękuję i przepraszam… I zapraszam w niezwykłą podróż do przeszłości. Mam nadzieję, Tato, że będziesz się dobrze bawił, czytając szczere słowa swego syna.

 

Pewnie odkurzą się niektóre wspomnienia, dostarczając refleksji wzruszeń. Płynie to z głębi mego serca i duszy. Więc jeśli z czymś przesadziłem, to przepraszam raz jeszcze. Nie było to moją intencją.

Twój najstarszy syn


Dlaczego…?


Dwa miesiące bez dwóch dni… Tyle zajęło panu Rafałowi, a raczej już Antonowi… Antonowi Komarowi przeczytanie jednego z podrozdziałów tej książki.

 

Z innymi radził sobie całkiem dobrze i to na bieżąco — bez zbędnej zwłoki. Jednak w tym wypadku było zupełnie inaczej. Czuł gdzieś głęboko w trzewiach, że fragment tej niezwykłej „wiwisekcji” rodziny Tańczaków jest dla niego szczególnie ważny ze względu na osobisty charakter tego dzieła. Dlatego nie potrafił się do niego zabrać i tak długo zwlekał z jego przeczytaniem. Ów podrozdział zatytułowany jest A z czego Ty, Synu, będziesz żył „po filozofii”?



Czasy obecne…


Pan Rafał, to znaczy Anton, choć jeszcze nieoficjalnie… a prywatnie syn właściciela, naszego Szanownego Jubilata, otrzymał idealnie równo spięte — pojedynczą zszywką — dwie białe kartki A4. Cztery strony tych dwóch kartek były w pełni zapisane czarną, drobną czcionką. Miał je przeczytać, a ich treść zaakceptować do druku. Ewentualnie wnieść swoje poprawki…


Jednak dopiero w przededniu imienin swojego młodszego syna Filipa, prawie dwa miesiące po otrzymaniu tego wydruku, i po wielu prośbach i ponagleniach Szefa i Ojca w jednej osobie, Pan Anton poczuł to COŚ… A że do tej pory w pełni się zdawał na swój szósty zmysł — intuicję! — toteż i tym razem dał się jej ponieść.


To był piątkowy wieczór. Szef Specjalistycznego Zakładu Opieki Zdrowotnej «Tańczak i S-ka» Sp. J., ponad 80-letni, szanowny Pan dr Emil Tańczak, po prostu, tak jak to zwykle miał w zwyczaju — pracował do późna… Bo to jest człowiek tego typu, który zawsze na „posterunku” jest pierwszy. A ostatni z niego schodzi. Niektórzy nawet sądzą, że Pan Doktor czerpie z tego przyjemność. Co więcej. Lubi TO robić… Czyli zawstydzać swoich członków rodziny, a także liczny zespół współpracowników, którzy stanowią nieoceniony filar tego rodzinnego zakładu stomatologicznego.

 

Nie do końca jednak wiadomo, czy to faktycznie świadome działanie, czy raczej kwestia charakteru i wychowania Pryncypała Pana Antona. Ale pewne jest, że robi to z niebywałą gracją i finezją… Będąc często w pracy po szesnaście i więcej godzin na dobę, żeby „odsapnąć” — nie siada, nie kładzie się i odpoczywa, a jedynie zmienia rodzaj zajęcia. Jeśli zmęczył się pracą umysłową, to przebiera się w ciuchy robocze i z energią nastolatka zabiera się za różne i wszelkie prace fizyczne. No bo przecież kto jak kto, ale Szef Antona zna się doskonale na wszystkim… I przecież zawsze jest coś „ważnego” do zrobienia. A marnowanie czasu jest dla Niego niczym… zbrodnia.

 

Pan Emil oczywiście nie jest cyborgiem, choć często takie sprawia wrażenie. Też potrafi się zmęczyć, jak inni ludzie, ale, oczywiście, bardzo rzadko. Jeśli już zmęczy się pracą np. fizyczną, to odpoczynek przynosi Mu wysiłek umysłu.

Pan Doktor — z pewnością jeden z ostatnich tak charyzmatycznych Dinozaurów naszych czasów — najbardziej zawstydza innych tym, że przy tej nieustannej harówce nawet nie widać u Niego grymasu zmęczenia, a do tego emanuje pozytywną energią. Swoją niezłomną postawą tytana pracy, pedanta i osoby doprowadzającej wszystko do końca potrafi dobitnie onieśmielić nawet najbardziej zaprawionego w boju pracoholika. Przez wszystkie długie lata istnienia Opolskiego Centrum Stomatologicznego Szef wyglądał i sprawiał wrażenie osoby odpornej na przeciwności losu, ból, choroby czy inne, równie „błahe” dla Niego powody.

 

Jakież więc było zdziwienie syna Doktora Ekonomii, który ok. 19.00 przyjechał do rodzinnej firmy i zastał swojego Ojca przy biurku, piszącego kolejne wersy tej książki, a z nosa wystawał Mu zwinięty w rulon biało-czerwony wacik, który w tym przypadku zapewne pełnił rolę tamponu. Twarz Ojca była bardzo strudzona, zmęczona i widać było na niej cierpienie oraz walkę z bólem…

 

Oczywiście na słowa zaniepokojenia syna, Pan Emil, jak to ZAWSZE miał w zwyczaju, zbagatelizował problem. Ale o dziwo! Tym razem wcale nie zaprzeczał, że jest chory. Jednak na propozycję syna, że odwiezie chorego Tatę do domu, padła odpowiedź: „Tu mi lepiej. Jak pojadę do domu i położę się do łóżka, to zaraz zacznie boleć mnie głowa. A muszę jeszcze coś dokończyć. Siedząc i pisząc tu przy biurku, lepiej się czuję. Potrzebuję jeszcze dwóch godzin”… I faktycznie pisał przez dokładnie dwie godziny, tak jak przewidział. Do momentu, aż skończył to, co zaplanował. No bo przecież wiadomo — gdyby było inaczej, wówczas należałoby się zacząć martwić…

 

Po czym wezwał kierowcę Taxi Dental, żeby nie angażować syna, który, o czym nie wiedział, właśnie czytał rozdział o sobie i „pociły” mu się oczy ze wzruszenia… Po krótkiej chwili przesympatyczny młody kierowca Marek, najwyższy wzrostem członek Załogi Taxi Dental i w ogóle całej firmy rodziny Tańczaków w jej 50-letniej historii, przyjechał po Pana Prezesa i bezpiecznie odwiózł Go do domu.

 

To zdarzenie przypomniało Antonowi chorobę swojego Taty z początku maja tego samego roku, która skończyła się ciężkim zapaleniem płuc. Na szczęście udało się je pokonać, ale walka z kolejnym (po pół roku) podobnym wirusem — dla osoby w tym wieku — może być coraz trudniejsza.

 

A w obecnych czasach jest coraz gorzej i trudniej, a nie lepiej. Przyszło nam przecież żyć w bardzo niebezpiecznej i beznadziejnej teraźniejszości. W niej jest strach, niepewność, covid i jego pochodne, barbarzyńska i bezprawna na Ukrainę napaść rosji bandyty putina — celowo piszę z małych liter! — pogłębiający się światowy kryzys. Jest hiperinflacja, „polski ład”, zwany polskim wałem, który zafundował nam socjopata i dyletant rządzący Polską wraz ze swoją zachłanną i rozpasaną świtą. Jest toruński diabeł w przebraniu księdza, który w imię boga drenuje skarbiec narodowy oraz kieszenie naiwnych katolików. A do tego coraz częstsze są katastrofy klimatyczne i zagrożenia z kosmosu etc. Ot, samo zwykłe życie…

 

To wszystko RAZEM, a dodatkowo jeszcze WIELKIE WZRUSZENIE po przeczytaniu kilku stronic tej książki o samym sobie, widzianych z perspektywy swojego Szefa i Ojca, spowodowało, że na syna spłynęła kosmiczna wena i popłynęły te WSZYSTKIE słowa.


*          *          *



Jesteście gotowi?

To lepiej zapnijcie pasy… i lecimy dalej.


Na początku była nadzieja… A potem pojawił się on.


Zakład powstał w 1974, a rok później na świat przyszedł mały Rafał Antoni Tańczak… W skrócie RAT. Teraz sami rozumiecie — nie miał innego wyjścia… Żartuję. Nigdy się nad tym akurat nie zastanawiał. Wyszło to jak zwykle „przypadkowo” — w trakcie pisania tych słów.

 

Ale rozwińmy temat, skoro już się pojawił. Czy przypadkiem szczury nie uciekają z tonącego okrętu jako pierwsze? No bo tak się składa, że dla przyszłego Antona „normalne życie” było właśnie takim okrętem, z którego (od pewnego zdarzenia, kiedy miał niespełna 7 lat) nieustannie próbował się wydostać. Po tamtych wydarzeniach wiedział i czuł całym sobą, że nie pasuje do tego typowego świata, nazywanego przez wielu — niestety mylnie — NORMALNYM!! Dlatego, że ten normalny świat jest kompletnie niezgodny z prawami kosmosu, natury i logiką — jak sądzi i tego dowodzipierwszy ważny eksperyment.


Przenieśmy się teraz na krótką chwilę do roku 82 zeszłego stulecia. Jest sobota jesiennego późnego popołudnia. Na dworze robi się szaro. Siedmioletni urwis, nazywany przez wszystkich domowników Rafałkiem, zmierzał do kuchni po coś do picia. Było to w mieszkaniu na czwartym piętrze, w sześciopiętrowym bloku z windą w centrum Opola. Właśnie tam wprowadzała się rodzina Tańczaków.

 

Do tej pory mieszkali w stale rozbudowującym się zakładzie stomatologicznym ulicę obok, który było widać z obu balkonów nowego mieszkania. Jednak życie w miejscu pracy stawało się dość uciążliwe do prawidłowego funkcjonowania w harmonii, brakowało swobody i odrębności w sprawach prywatnych i zawodowych…

 

Nagle, przed samym wejściem do kuchni z przedpokoju, zatrzymał się w bezruchu, aby pozostać niezauważony. Jego uwagę przykuła dziwna scena. Kucnął i dyskretnie obserwował zza rogu, jak jego Tato z dwoma swoimi braćmi i starszym wiekowo, wieloletnim przyjacielem rodziny śp. Panem Rudziem — niezapomnianym Człowiekiem Lasu — stali przy kuchennym dużym oknie, a każdy z nich trzymał w dłoni pełny kieliszek. Gospodarz mieszkania powiedział kilka energetycznych słów, po czym wszyscy stuknęli się tymi kieliszkami, wypili zawartość i… zaczęli robić dziwne miny. Chuchali, jakby coś ich wewnątrz parzyło. Ale po chwili było widać, o dziwo, że są bardzo zadowoleni. Uśmiechali się do siebie i chcieli raz jeszcze to powtórzyć. Jak to nazwali: „na drugą nóżkę…”. Zapewne po to, aby nosiło się im lepiej meble ze starego miejsca zamieszkania. Jak już poleciały dwie kolejki, panowie schowali w bezpiecznym miejscu butelkę, a kieliszki odłożyli co prawda w miejscu widocznym, ale trudno dostępnym, bo na wysokiej lodówce. Następnie ubrali się i poszli po kolejne rzeczy…

 

Tuż po ich wyjściu Rafałek wrócił do kuchni. Miał ułożony w głowie swój pierwszy niecny plan. W trakcie realizacji ten plan okazał się świetnym testem na jego osobowość… Po jego wykonaniu wyraźnie było bowiem widać, jak bardzo ten pomysłowy młody człowiek nie pasuje do normalnego, powszechnego i jedynie słusznego „wyścigu szczurów” — mimo posiadania od urodzenia odpowiednich do tego inicjałów — R.A.T…


Rafałek podszedł do wysokiej lodówki. Stanął na palcach i sięgnął ręką nad lodówkę. Poczuł, że dotyka jednego z kieliszków, więc go chwycił i zdjął. Zaglądnął do jego środka i zauważył, że coś jeszcze na dnie zostało. Wziął więc kieliszek do ust i przechylił. Ale nic nie poleciało. Wziął go ponownie do ust, przechylił i jeszcze włożył do środka język. I po chwili poczuł gorzki, piekący smak, który powodował dziwne i intensywne odczucia. Zrobił dokładnie to samo z pozostałymi kieliszkami. A kiedy nazbierało się kilka kropel, a smak stał się jeszcze bardziej intensywny i zagadkowy, miał ochotę na więcej… I to go jeszcze bardziej „nakręciło” do zrealizowania swojego nikczemnego planu.

Zdawał sobie sprawę, że zrobi źle. A mimo to ta scena, ten smak i świadomość, że zna miejsce, gdzie została ukryta reszta ognistej cieczy, spowodowały, że kontynuował akcję pt. „Co tak kopie dorosłych?”. Taki był z niego urodzony eksperymentator…


Po akcji zwiadowczej przyszła pora na atak zasadniczy: butelka. Tym razem do lodówki przysunął taboret. Stanął na nim. Uniósł drzwiczki szafki do góry. I dojrzał swojego Świętego Graala. Cały czas trzymając drzwiczki w górze, ostrożnie drugą wolną ręką wyciągnął największą zagadkę dotychczasowego życia i zamknął szafkę. Stojąc jeszcze na taborecie, odkręcił zakrętkę i przez dłuższą chwilę się wahając przed decyzją, uniósł butelkę, przyłożył do ust i delikatnie przechylił. Obiekt eksperymentu subtelnie zwilżył mu wargi, a język witał się z szyjką, skutecznie blokując wpłynięcie cieczy do gardła. Kiedy po krótkiej chwili zaczęło go szczypać w język i przynosić w ogóle dziwne wówczas do opisania reakcje, Rafałek na chwilę przestał. Po chwili nastąpił kolejny etap eksperymentu…


Tym razem nasz „naukowiec” wziął porządnego łyka i zatrzymał ten dziwnie smakujący płyn w ustach. Nie potrafił od razu zdecydować się na jego połknięcie, dlatego że miał odruchy wymiotne. W pewnym momencie poczuł, że nie wytrzyma i ledwo zdążył zejść z taboretu i wypluć zawartość buzi do zlewozmywaka. Szarpało go jeszcze chwilkę, więc odkręcił kurek z zimną wodą i wziął kilka łapczywych łyków prosto z kranu. Wtedy dopiero mu przeszło. Zapewne w tamtej chwili tworzył się u niego charakter zawziętości i niepoddawania się mimo przeszkód. Postanowił powtórzyć, ale tym razem z mniejszą ilością płynu w ustach. No i się udało… Huraaaa! Ale co to? Fuj… Co za ohyda!! Będę rzygał. Uuuuu… Uuuuu…


A po chwili… fajnie w brzuszku grzeje. Ale robi się jeszcze dziwniej… Naprawdę „fajowo”.

 

— „Basiu. Chodź ze mną. Musisz tego spróbować”.

 

No i Basia poszła. Zawsze był przekonujący. Basia była najmłodszą z trzech kuzynek Rafała. Miała wtedy 4 latka. Nalał jej kieliszek, a sam dalej ćwiczył picie ognistej wody prosto ze źródła… Kieliszki miały pojemność 25 ml. Dorośli wypili 2 x po 4 kieliszki 25 ml, czyli łącznie 200 ml + jeden kieliszek Basi, a reszta została przeznaczona w całości na ten wnikliwy eksperyment.

 

Siedzące w tym samym czasie w „dużym pokoju” śp. Mama i śp. Babcia Rafałka oraz dwie ciocie — żony obu stryjków — zauważyły, że Rafałek wraca z kuchni i zawołały go do siebie. Chciały, żeby pokazał swoją artystyczną duszę i zaprezentował jedną ze swoich ulubionych scenek pantomimy pt. „Operacja”.

 

Mama z babcią i ciotkami piały z zachwytu podczas tego performansu. Komentując między sobą, że tak realistycznie jeszcze nigdy wcześniej nie występował; że wkłada w graną postać swoje serce, duszę oraz całą energię. Występ kończył się omdleniem lekarza chirurga, w którego wcielał się w tym skeczu, w momencie wyciągnięcia z rozciętej piersi pacjenta bijącego cały czas serca. I kiedy nastąpił finał, posypały się zasłużone, gromkie brawa, a mama i babcia pękały z dumy.

 

Brawa ustały, a kobiety dalej komentowały między sobą ten niesamowity występ. Jednak po chwili zaniepokoiły się, bo gwiazda wieczoru wciąż nie podnosiła się z podłogi. Zaczęły go prosić, żeby już przestał się wygłupiać i wstał. Że to już nie jest śmieszne. Ku ich przerażeniu teraz wyglądał bardzo kiepsko i był bezwładny jak trup. Na szczęście zapach wydobywający się z ust nieprzytomnego mima wyjaśnił niepokojącą zagadkę nagłego zasłabnięcia…

 

Po wyczerpującym tournée nasza początkująca gwiazda musiała się zregenerować, co trwało przeszło 48 godzin samego snu… Do tego doszły miażdżące recenzje-bumerangi, które przez sporą część kształtowania się charakteru młodego artysty nie pozwalały o sobie zapomnieć. Z pewnością rady płynące z tych powracających przy każdej okazji recenzji miały pomóc w przyszłości, a intencje były szczere i dobre…

 

Jednak po pewnym czasie te dobre rady stały się zwykłymi nakazami i zakazami. Wywołały tym samym naturalny bunt, szczególnie przy próbie zaplanowania przyszłości niezgodnej z przeznaczeniem, charakterem i talentami poturbowanego początkującego komika z obciętymi skrzydłami, które nie zdążyły jeszcze wyrosnąć. Ale nikt w końcu nie obiecywał mu, że będzie łatwo…


Ponoć w życiu każdego człowieka następują tzw. punkty zwrotne, czyli takie wydarzenia, które znacząco zmieniają dotychczasowy życiowy status quo lub całkowicie wywracają go do góry nogami. Takie punkty zwrotne najczęściej nam się przydarzają średnio co 7 lat. Jedynie w trakcie trwania małżeństwa ta średnia nie obowiązuje i należy przyjąć dane do obliczeń z działu: chaos, kalejdoskop lub abstrakcja…

 

7 lat później


Ósmy grudnia 1989 roku. Słoneczne, lecz mroźne zimowe popołudnie. Czternastoletni Rafał wraca sam ze szkoły. Pod butami charakterystycznie skrzypi mu zmrożony śnieg, a ze studzienek kanalizacyjnych i z ust leci obfita para wodna. To miał być zwykły dzień jak tysiące innych w życiu człowieka. Jednak już na zawsze stał się dla niego i wielu innych osób bardzo smutną datą w kalendarzu…

 

To był dzień, który wywrócił życie do góry nogami przynajmniej kliku osobom. Najgłębsze rany zostały zadane przez nieubłagany los pierworodnemu synowi zmarłej, cudownej kobiety Antoniny Tańczak oraz jej mężowi Emilowi i jego młodszemu rodzeństwu: dziewięcioletniej Ewci i siedmioletniemu Misiowi. Zawsze się do nich tak zwracał i mimo upływu wielu lat od tamtych smutnych chwil nadal lubi się tak do nich zwracać.


To był bardzo trudny czas dla pozostałej czwórki Tańczaków, a szczególnie dla Głowy rodziny, na którym spoczęła cała odpowiedzialność za dalsze losy swych małych dzieci. Ojciec nie tylko stracił żonę i mamę swoich pociech, ale również główny motor napędowy znanego już w całym kraju, a także w Niemczech, w Anglii oraz w USA zakładu stomatologicznego wykonującego prywatnie zabiegi w narkozie.


Dla najstarszego syna, dla którego dzieciństwo nagle zakończyło się i niejako „z automatu” został prawą ręką swojego owdowiałego Taty, to również był bardzo trudny czas. Zawsze miał dużo obowiązków domowych, które sumiennie, lecz niechętnie wykonywał. A teraz ciążyła na nim jeszcze większa presja psychiczna z powodu wygórowanych oczekiwań zbyt szybko owdowiałego Ojca. Czuł się jak w dziwnym śnie schizofrenika, w którym świat wyglądał nierealnie, niedorzecznie oraz przerażająco i jednocześnie groteskowo.

 

Był wówczas w siódmej klasie i za rok miał podjąć swoją pierwszą ważną decyzję życiową. Od najmłodszych lat wykazywał się ponadprzeciętnymi umiejętnościami sportowymi. Uwielbiał gry zespołowe oraz sztuki walki, w których wykorzystuje się siłę przeciwnika. To było na przykład jujitsu i judo. Grał na podwórku z kolegami oraz chętnie ćwiczył na WF-ie i na SKS-ach w szkole, a także na różnych turniejach i w kilku klubach sportowych. Świetnie pływał. Chodził przez pierwsze trzy lata szkoły do klasy pływackiej. W wieku piętnastu lat został młodszym ratownikiem WOPR, a gdy miał siedemnaście, wyrobił sobie patent żeglarza. Bardzo szybko się uczył i osiągał wysokie wyniki praktycznie w każdej dyscyplinie, za którą się brał. A sporo tego było. Najbardziej był doceniany przez trenerów i kolegów podczas gry w dwa ognie, w koszykówkę, w siatkówkę i w piłkę nożną.

 

Nigdy „nie odpuszczał” i zawsze był waleczny i uczciwy. Nie znosił przy tym, gdy przeciwnicy kantowali i nie grali fair play. Wówczas dążył do tego, aby udowodnić czyjeś oszustwo.

 

Trenował również takie dyscypliny, w których nie gra się zespołowo, a o wygranej decydują jedynie umiejętności indywidualne. Pływanie, tenis stołowy i ziemny zawsze wzbudzały w nim ambicje i chęć wygranej, szczególnie z lepszymi od siebie zawodnikami.

 

Trenował również — choć przez dość krótki czas — kajaki i kanadyjki, a także próbował swoich sił w małych samochodzikach zwanych kartingami.

 

Zdobył kilka pucharów w pływaniu, ping-pongu, siatkówce i koszykówce. A z tą ostatnią wiązał swoją dalszą przyszłość. Marzyła mu się kariera koszykarska…


W rodzinie Rafała nie było nikogo, kto by się wybił jako sportowiec. Być może z tego powodu jego Tato kompletnie nie brał na poważnie rozważań syna. A potrzeba była bardzo piląca, bo jak tu nie kontynuować tak społecznie ważnego i dochodowego rodzinnego biznesu, jakim już był w tamtym okresie?

 

Za to co rusz niedoszły sportowiec słyszał: „Będziesz stomatologiem!”.

 

To zapewne wówczas Tato postanowił zrobić z Rafała lekarza dentystę — kontynuatora dzieła swojej żony. Z punktu widzenia zranionej przez los rodziny, logiki, wizji dostatniego przyszłego życia, wysokiej pozycji społecznej i pewnie jeszcze wielu innych ważnych powodów, miało to sens. Być może udałoby się to zrealizować nawet z sukcesem, gdyby przyszły szef Rafała spróbował innych sposobów zachęty i zmotywowania syna do podjęcia tej życiowej rękawiczki…

Jednak, kiedy dojrzały, inteligentny i doświadczony Samiec Alfa postanowił zrealizować swój doskonały plan, nie przewidział tylko jednego: forma, w jakiej będzie wpływał na przyszłość swojej młodszej wersji, będzie miała wielkie znaczenie. Syn odziedziczył wiele cech po mamie i ojcu i to z bardzo silnym i wyrazistym charakterem — taki niedojrzały, ale jednak również rasowy samczyk alfa… C.d.n.


*          *          *


Kompromisowe rozwiązanie. Pierwotnie ów rozdział miał być zdecydowanie krótszy. Jednak ze względu na jubileuszowy charakter tej książki, była to doskonała okazja, aby ukazać życie najstarszego syna w cieniu rodzinnego zakładu stomatologicznego: bezpośredni wpływ na jego rozwój, decyzje i rozmaite przygody z tego wynikające oraz vice versa, czyli wpływ Rafała na rozwój rodzinnej firmy.

 

Kiedy rozdział został ukończony, okazało się, że jego treść jest zbyt obszerna. Dlatego nie nadaje się do publikacji jako jeden z rozdziałów jubileuszowej księgi, a bardziej na osobną publikację. Z drugiej strony, gdyby treść tego rozdziału została wydana jako odrębna książka, to bez kontekstu Jubileuszu 50-lecia istnienia Zakładu Stomatologicznego «Tańczak i S-ka» nie miałaby najmniejszego sensu… Dlatego też znaleźliśmy salomonowe rozwiązanie. Dalsza część tego rozdziału została przeniesiona do Internetu — jako e-book — i stanowi integralną część tej jubileuszowej publikacji.


*          *          *


Cd.



Kwestia wiary, religii i boga…

 

(Kolejne ostrzeżenie i rada…!!!!


Lepiej ten rozdział ominąć szerokim łukiem i przejść dalej, bo może srogo namieszać w głowie. A bez tego można resztę spokojnie ogarnąć…;-))


To były czasy, gdzie twarde wychowanie, było dość często spotykaną praktyką. Dzieciom rozkazywało się i nie dyskutowano z nimi. Miały wykonywać polecenia, albo były odpowiednio lub nawet z przesadą karane. Nikt nie oponował. Było na to społeczne przyzwolenie i pełna akceptacja. Kilkuletni Rafał, jeszcze za życia swoich dwóch najcudowniejszych kobiet – czyli babci i mamy – fascynował się światem, był bardzo dociekliwy i zadawał bardzo logiczne pytania. Oczywiście, jak na swój wiek i tylko wtedy, jeśli coś mu intuicyjnie nie pasowało. Nierzadko się zdarza, że kiedy dzieci zadają niewygodne pytania, to są zbywane. A w jego przypadku dość często słyszał, że nie zrozumie, że jest niegodny, zbyt młody, niedoświadczony, żeby mógł „TO…” pojąć. „Jak będzie starszy, to TO… dopiero zrozumie”. Najbardziej drażniły go sytuacje, gdy dostawał tego typu odpowiedzi w kwestii: wiary, religii i boga.


Lubił czytać katechizm. A najbardziej taką czerwoną, w twardej oprawie, ilustrowaną biblię dla młodych. Często ją wertował i z tego powodu miał zawsze wiele pytań. Niestety nikt nie traktował go na poważnie. Po przeprowadzce mieszkał w małym pokoju, który na stałe połączony był z jeszcze mniejszym pokoikiem babci. Była co prawda rozsuwana ścianka działowa na prowadnicach, z żółtego PCV, składana w harmonijkę, ale nigdy jej nie zasuwali. Przestrzeń obu pokoików, była otwarta i traktowali ją jako jeden wspólny pokój. Tym bardziej, że drzwi do pokoiku babci były na stałe zastawione łóżkiem i wchodziło się wejściem w części jej wnuka.


Babcia była bardzo mądrą, bogobojną, lecz schorowaną starszą kobietą. Cierpiała na marskość wątroby oraz inne dolegliwości przewodu pokarmowego i układu trawiennego. Miała często ataki, podczas których bardzo cierpiała, a Rafał zawsze to ciężko przeżywał i martwił się o nią. Kiedy ktoś ją o cokolwiek pytał, to zawsze wiedziała co powiedzieć. A gdy mówiła, to czuć było, że doskonale wie o czym mówi. W jego licznej rodzinie porozrzucanej po całym świecie, praktycznie większość jest bardzo religijna, wykształcona i oczytana. Są nawet takie osoby, które są bardziej niż bardzo religijne. Są tak ortodoksyjni, że ich życie skupione jest wyłącznie na bogu, a co gorsza na jego fałszywym proroku, tym z radia maryja i telewizji trwam... (również celowo z małej).


Pamięta jedną ciekawą sytuację, odnośnie tego przebierańca. Wiele lat temu wpadła do rodzinnego mieszkania Tańczaków – z niezapowiedzianą wizytą – jego dalsza kuzynka. To były początki telefonów komórkowych. Nagle niespodziewanie zaczął dzwonić jego telefon – słynna Nokia 1610. Przeprosił kuzynkę i odebrał. Po zakończonej rozmowie telefonicznej usłyszał od niej niespodziewane i z pewnością niezapomniane słowa…:

- To szatan!!! Pozbądź się tego. Przez to będziesz się smażył w piekle…!!!


Był w szoku. A ciężko go w niego wpędzić… Ciekawiło go, dlaczego ma takie zdanie na temat telefonów komórkowych. Okazało się, że taka narracja na ten temat, była wówczas prowadzona w radiu maryja i tv trwam. Pan rydzyk, wmawiał swoim naiwnym słuchaczom i widzom, że telefony są narzędziem szatana. Żeby ich nie używać, bo to grzech ciężki. I trzeba się z tego spowiadać.


Jakież było jego zdziwienie, kiedy parę lat później ta sama kuzynka, znów wpadła z niezapowiedzianą wizytą. Tym razem, jak wówczas zadzwonił telefon, ale dźwięk wydobywał się z kieszeni nieproszonego gościa. Dał jej spokojnie porozmawiać. A gdy skończyła… To z nieukrywanym sarkazmem spytał ją, jak to możliwe, że używa szatańskich zabawek…;-)?


Odpowiedź, była równie dobra, jak jej przestroga z przed lat. Jej telefon jest pobłogosławiony. To jest telefon „wRodzinie”, od ojca dyrektora. I z niego można korzystać bez obaw. Natomiast telefony z innych sieci są nadal narzędziami szatana… I korzystanie z nich, to nadal grzech ciężki…

Bez komentarza…;-) 


Rafał bardzo lubił słuchać babci, bo ciekawie zawsze opowiadała. Chłonął wszystko jak gąbka. Jedyne czego nie lubił z babcią robić, to modlić się i chodzić do kościoła. Nie od początku tak było. Babcia zawsze odpowiadała mu na wszelkie pytania. Jedynie na pytania dotyczące boga, wiary i religii, nie otrzymywał żadnych konkretnych i satysfakcjonujących odpowiedzi. Najczęściej słyszał tylko coś na zasadzie: „i właśnie na tym polega wiara…” albo „będziesz starszy to zrozumiesz”. Więc po pewnym czasie poranny paciorek i wieczorne zestawy różnych modlitw stały się dla niego przykrym obowiązkiem. Nic mu się nie zgadzało, nie pasowało do siebie, nie było w tym logiki i sensu, a kiedy zadawał kolejne pytania, to był skutecznie zbywany. Gdy próbował się wykręcać od tego coraz bardziej uciążliwego obowiązku, był do tego psychicznie zmuszany. Babcia sprytnie wbijała mu szpile w czułe miejsca, a że nie miał sumienia ranić chorej babci, ani swoich rodziców, to z zaciśniętymi zębami klepał paciorki… To było dla niego bardzo dziwne, bo już doskonale wiedział, że całe jego życie i życie jego bliższej i dalszej rodziny kręciło się wokół kościoła, boga i kalendarza liturgicznego. Że wszystko co robi jego rodzina i on musi robić, jest podyktowane istotą boga, o którym nikt nie chce z nim rozmawiać. Na domiar złego rodzice zapisali go do ministrantów, gdzie również zaczął zadawać niewygodne pytania…;-)


Pięć lat wytrzymał w tym jak sądził, hipokrytycznym towarzystwie. Z czerwonej, mocno okrojonej, ilustrowanej biblii dla młodych, przerzucił się na pismo święte w twardej, niebieskiej oprawie – to był stary testament. I tam u źródła szukał odpowiedzi, kiedy dosłownie wszyscy go zawodzili i zbywali. Z babcią, rodzicami i księżmi na czele. Wówczas zaczynał rozumieć, czemu nie otrzymywał konkretnych i logicznych odpowiedzi… I czemu wszyscy w tym temacie zachowują się identycznie. Od tego momentu zaczął wątpić… Stał się kimś na wzór agnostyka… Skoro kwestia boga i religii jest tak ważna, to chciał jedynie być przekonany, że wierzy w coś realnego i możliwego. A nie w jakieś „garbate aniołki”…  Kiedy czerpał wiedzę bezpośrednio ze źródła wiary chrześcijańskiej, to zamiast otrzymać odpowiedzi, otrzymał jeszcze więcej pytań… Garbate aniołki po przeczytaniu starego testamentu, wcale nie były już tak bardzo odjechane i wyimaginowane jak sądził… W tej „świętej” księdze były bardziej pokręcone rzeczy… W które, o wielkie nieba, wierzą wszyscy chrześcijanie… A może nie mają bladego pojęcia co tam w ogóle jest? Jakie straszne, okrutne i nienormalne rzeczy są tam napisane.


Doskonale pamięta długą rozmowę ze swoim księdzem od ministrantów, ks. Więckiem – prawdziwym góralem – którego lubił. On jedyny nie zbywał go całkowicie i traktował go w miarę poważnie. Grali czasami razem w ping ponga w salce katechetycznej. A kiedy pojechał z księdzem i innymi ministrantami na dwutygodniową oazę do Zakopanego, to tam miał okazję dłużej z nim porozmawiać. Pytał księdza, dlaczego w starym testamencie, są tak makabryczne postawy boga? Dlaczego jest taki okrutny, mściwy, chciwy i małostkowy…? A przez to jest straszny i śmieszny zarazem. Gdzie ten wszechmogący stwórca wszystkiego, miłosierny, miłujący ludzi, który stworzył nas na swoje podobieństwo, o którym słyszał wiele razy w kościele i na lekcjach religii…?


Ksiądz z całą powagą odpowiedział na te pytania. Stwierdził, że ludzie nie powinni czytać pisma świętego. Że dla zwykłych ludzi powstał katechizm, bo jest okrojony właśnie z tych rzeczy, o które pytał. I że przez długie stulecia Kościół ograniczał, a nawet całkowicie zabraniał posiadania i czytania biblii. Bo głębię pisma świętego mogą zrozumieć jedynie kapłani i osoby duchowne, które latami studiują słowo boże…

No cóż… Znów się okazał niegodny, za młody i za głupi. A w tym konkretnym temacie wyglądało na to, że ten stan utrzyma się do końca życia, bo nie planował zostać kapłanem, ani osobą duchowną…      


Tu już można dalej czytać. Jest niewiele bezpieczniej, ale jednak bezpieczniej…;-)


Jedenastego kwietnia 1988 roku, babcia nie dała rady dłużej walczyć z chorobą i musiała zostawić swojego racjonalnego wnuka z ziemskimi problemami i wieloma pytaniami bez odpowiedzi. Bardzo kochał swoją babcie i mamę, która również przegrała z chorobą w grudniu 89. Wówczas świat mu się dosłownie zawalił. Rozpadł się na miliony kawałków. A jego dotychczasowe, w miarę normalne życie dziecka, z automatu zostało zabgrejdowane do typowego świata dorosłych. Od tego momentu, mentalnie przestał być dzieckiem.


Oprócz wielu wcześniejszych pytań, pojawiło się jedno egzystencjalne, które przyćmiło wszystkie pozostałe. Pytanie było krótkie, ale wówczas zaczął sobie zdawać sprawę, jak ważne dla niego jest to pytanie i to w każdej sferze ludzkiego życia. Pytanie to brzmiało: DLACZEGO…?


To bodajże jedno z najważniejszych pytań jakie można zadać. Dlatego że pytanie o powód i intencje, jeśli odpowiedź jest prawdziwa i szczera, wyjaśnia dobitnie wiele różnych wątpliwości życiowych…


DLACZEGO odeszła babcia i mama Rafała? Czy to był plan boży…? Czy była w tym jakakolwiek intencja…? Czy po prostu się wydarzyło, bez żadnego ładunku emocjonalnego i bez żadnego konkretnego powodu…? Wtedy kierował jeszcze pytania do boga, w którego wobec sprytnie skonstruowanego systemu indoktrynacyjnego, musiał wierzyć od pierwszych świadomych chwil swojego życia… To wówczas po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że nie tylko pojedynczy ludzie mogą mieć intencje i powody, ale również mają je najróżniejsze systemy. A kolejną rzeczą, z której zdał sobie sprawę było to, że prawdziwe intencje są często ukrywane przez zwykłych ludzi, a systemy ukrywają je zawsze…

Rafał od dziecka miał pewnego rodzaju szósty zmysł i niezwykle trafną intuicje. Potrafił bez trudu dostrzec na czym polega sztuczka magiczna, którą widział po raz pierwszy. Dobrze rozwiązywał różne zagadki i łamigłówki. Zmysł obserwacyjny oraz zdolności intuicyjne, po dziś dzień wykorzystuje głównie w celach zawodowych, co często przynosi wymierne korzyści. Ale również potrafi obnażyć czyjeś prawdziwe motywy i dostrzec to, czego inni nie widzą. A to akurat często przysparzało mu kłopotów. No bo kto lubi, jak się go obnaża z jego prawdziwych intencji… Kiedy prawda wychodzi na jaw… Kto chciałby dobrowolnie stanąć przed ludźmi jako „nagi król…”?


Gdzie jego dusza będzie czuć się dobrze…?


Po śmierci babci i mamy, kiedy kończył szkołę podstawową, kolejny raz musiał się wykłócać o swoją przyszłość… Ojciec już mu ją skrupulatnie zaplanował. Liceum nr 2, profil – wiadomo – „biolchem”.


- Nie!!! Nie pójdę!!! Nie ma takich pieniędzy na świecie, żebym do końca życia, w krzywej pozycji, grzebał w cudzych gębach…!!!


Te słowa po raz pierwszy wypowiedział, po skończeniu ósmej klasy… Jednak Ojciec nie przyjmował odmowy i skutecznie realizował swoje plany. Syn tak naprawdę został pozbawiony możliwości zastanowienia się nad sobą i na tym co chce robić w życiu… Wszedł od razu na ścieżkę buntownika w swoich podstawowych prawach wyboru. Przyjął postawę walki przeciwko czemuś, a nie walki w imię czegoś. Nie mógł znieść zniewolenia, kontroli i pozbawienia możliwości decydowania o własnym życiu. Oprócz kwestii religijnych i wyborów życiowych, w prawdziwym życiu również nie było łatwo, bo w nim także walczyło się o PRAWDZIWĄ WOLNOŚĆ…


To był rok 1990. Dopiero budziła się do życia młodziutka demokracja, po długich latach zniewolenia, nas Polaków. Mimo upadku komuny nadal ludzie wokół walczyli z czymś i przeciwko czemuś. Najbardziej podobał mu się sposób walki z nadal niedoskonałym systemem, który stosowali różni artyści i aktorzy. Czyli poprzez wyraz artystyczny i sztukę. Zafascynowany był Zenonem Laskowikiem i nieodżałowanym śp. Bohdanem Smoleniem. Do dziś pamięta wiele znanych skeczy i monologów kabaretu TEY, jak choćby słynna „Mamuśka” – Laskowika, albo „A tam cicho być…” – Smolenia. Uwielbiał, jak artyści drwili sobie z cenzury, stosując inteligentne żarty oraz tzw. język ezopowy.


Podobały mu się również formy protestów w wykonaniu polskich kapeli rockowych. Doskonale wyczuwał tę energię buntu i niezadowolenia, oraz identyfikował się z nią, bo sam był zmuszony walczyć o siebie. Więc można powiedzieć, że w niejako naturalny sposób, mentalnie i fizycznie przyłączył się do tej artystycznej formy buntu… Zawsze się dobrze czuł wśród ludzi związanych z kabaretem, muzyką, teatrem i filmem, oraz książką… Uczęszczał również na warsztaty kabaretowe organizowane przez MDK w Opolu, miał przyjaciół w Teatrze Lalki i Aktora, i często tam przesiadywał towarzysko. Jednak trema i paraliż sceniczny, były tak silnymi traumami, że nie poszedł za młodu tą drogą… Ale musiał coś zrobić, bo nie chciał stać się jedynie marzeniem swojego ojca. Dlatego postanowił pójść w biznes… Tylko nie wiedział w jaki… Miał wówczas dopiero piętnaście lat…;-) Ale czy to go powstrzymało od poszukiwania sposobów, aby mógł wziąć własne życie, we własne ręce…?


Oczywiście, że NIE!


Pierwsza robota i takie tam…;-)


Dwa tygodnie pierwszych wakacji po śmierci jego mamy, spędził wraz z siostrą Ewą, na kolonii w Zalesiu Górnym koło Warszawy. Niestety pasmo tragicznych wydarzeń nadal się ciągnęło w poturbowanej przez los, rodzinie Tańczaków. Przypuszczano, że w skutek ukąszenia kleszcza, nabawił się zapalenia opon mózgowych, lecz w szpitalu okazało się, że było to jednak zapalenie wywołane wirusem. W bardzo ciężkim stanie i z gorączką prawie czterdziestodwustopniową, trafił do szpitala neurologicznego w Opolu, przy ul. Wodociągowej. Spędził tam ponad trzy miesiące i miał wątpliwą przyjemność dowiedzieć się i trzykrotnie doświadczyć, co to jest strasznie bolesna punkcja lędźwiowa. Za każdym razem, kiedy pobierali mu poprzez nakłucie lędźwiowe – wprowadzenie igły punkcyjnej do przestrzeni podpajęczynówkowej w odcinku lędźwiowym kręgosłupa – płynu mózgowo-rdzeniowego, musiał leżeć bez wstawania z łóżka, przez długie siedem dni. Ciężko zniósł tę chorobę, tym bardziej, że był ciągle w żałobie. Psychicznie był zdruzgotany. Okres rekonwalescencji także był kilkumiesięczny. Na szczęście wyszedł z tego. Kiedy był już w pełni sił i nadrobił zaległości w szkole, to energia znów zaczęła go roznosić.


Pod koniec ósmej klasy postanowił po raz pierwszy zainwestować w siebie, choć nie znał wówczas nawet takiej terminologii. Dzięki temu, że od początku podstawówki uczęszczał na basen w ramach zajęć szkolnych, nauczył się doskonale pływać. Zapisał się na kurs młodszego ratownika i bez praktycznie żadnego wysiłku – ukończył go. Zdobył swoją pierwszą ważną umiejętność, dzięki której mógł zacząć legalnie zarabiać pieniądze…;-)  


Na początku wakacji, poprosił swojego Tatę, aby pojechał z nim do dobrze znanego mieszkańcom Opola, ośrodka wczasowego w Suchym Borze. Tam był piękny, jak na tamte czasy, letni, odkryty basen. Miał zamiar starać się o swoją pierwszą pracę jako Młodszy Ratownik WOPR. Niestety po krótkiej rozmowie z panią kierownik tego ośrodka okazało się, że wszyscy potrzebni na basenie ratownicy, zostali już zatrudnieni. Jednak widząc strasznie zawiedzioną minę świeżo upieczonego młodszego ratownika, zachowała się niezwykle życzliwie i obiecała mu tę pracę na przyszłe wakacje…;-)


Mimo tego nie odpuszczał. Z pomocą Ojca zachęcił panią kierownik, aby mógł ten sezon przepracować w jakiejś innej formie. Bo tak naprawdę, jeśli niemiałby czegoś ważnego do roboty, to musiał by spędzić całe wakacje na rodzinnej działce rekreacyjnej, z dużą murowaną altanką. Mieściła się na ogrodzie działkowym „Kopciuszek”, przy ul. Częstochowskiej na krańcu Opola, w kierunku Ozimka. A szczerze tego nienawidził przez wszystkie dotychczasowe lata… Czuł się tam jak parobek i nigdy ta działka nie kojarzyła mu się z rekreacją, tylko z ciężką pracą i koniecznością przebywania tam, dosłownie jak w więzieniu.


Ciągnęło go do sportów i do kolegów, a za żadne skarby na działkę... Dlatego rozpaczliwie szukał wraz z kierowniczką ośrodka różnych pomysłów na ew. współpracę. I bingo… Właśnie zdobył swoją pierwszą pracę w życiu – jako bileter – mając zaledwie piętnaście lat, które skończył dwa tygodnie wcześniej 11 czerwca. Typowy bliźniak, jak ktoś jest ciekawy znaku zodiaku, naszego bohatera. Co prawda nie o tym marzył, bo chciał być młodszym ratownikiem. Ale nie musiał przynajmniej tak często, jak w poprzednich latach, jeździć do „obozu pracy”. Tak w myślach nazywał rodzinną działkę na Częstochowskiej.


Na koniec pomyślnie zakończonej pierwszej umowy w życiu Rafała, obie strony były bardzo zadowolone z wzajemnej współpracy. Dlatego też zgodnie z otrzymaną wcześniej obietnicą, w przyszłym sezonie pracował już jako dumny młodszy ratownik. Tak mu się ta sezonowa praca spodobała, że w kolejnych latach pracował na kamionce Silesia, przy ul. Luboszyckiej w Opolu, oraz w Turawie nad Średnim Jeziorem. W Turawie również zdobył patent żeglarski i związał się na kilka lat z muzykalną bracią żeglarską. Z gitarami na żaglówkach i przy ogniskach, spędził z nimi wiele cudownych wieczorów.    


To były dla niego wspaniałe czasy. Świetnie się bawił i rozwijał artystycznie. Jednak ta sezonowa praca nie zapewniała mu wystarczających finansów na przyjemności – szczególnie te żeglarskie. Potrzebował dodatkowych pieniędzy, bo nigdy nie lubił się o nie prosić Ojca. Czuł się niezręcznie i był zawsze tym faktem skrępowany. Nie lubił się tłumaczyć na co potrzebuje i być z tego rozliczany. Chyba jak większość ludzi będących w takiej sytuacji. Miał kilku kolegów, którzy pomagali rodzicom w swoich rodzinnych firmach i dostawali z tego tytułu całkiem niezłe kieszonkowe. W sumie to była normalna, pełnowymiarowa wypłata, z tego co mówili i pokazywali zawartość swoich portfeli.


Zachęcony rozmowami z kolegami, poszedł do Taty z pytaniem, czy może w ich rodzinnym zakładzie stomatologicznym mógłby w czymś pomagać i dostawać za to wynagrodzenie. Wielokrotnie Ojciec mu tłumaczył, że nie ma takich rzeczy. Że musi najpierw zdobyć dyplom lekarza stomatologa. Praktycznie za każdym razem to powtarzał. Ale jak się pewnie domyślacie, Rafał nie odpuszczał…


Kiedyś usłyszał jak już kolejny raz jego Tato denerwował się na panią sprzątającą, że jest niedokładna, że nie sprząta dobrze, że nie używa środków dezynfekujących w gabinecie chirurgicznym, gdzie odbywała się narkoza. A najgorsze było to, że znajdował gdzieś w zakamarkach usunięte podczas zabiegów, zakrwawione zęby. I jak się nie poprawi, to na pewno ją zwolni.


Poczekał, aż skończą rozmowę i jak tylko kobieta skończyła pracę i wyszła z zakładu, to zaproponował Ojcu, że może sprzątać i zrobi to dobrze, tak jak sobie życzy.


Przyszły Szef Rafała, nie chciał się na to zgodzić, bo nie wierzył, że syn posprząta tak jak sobie tego życzy, skoro doświadczone panie nie potrafiły tego zrobić. Jednak syn tym razem zdołał przekonać ojca i co czwartek po szkole przychodził do zakładu na pięć do sześciu godzin i dokładnie sprzątał. Po każdym sprzątaniu, Szef dokonywał odbioru. Nie zdarzyło się, żeby czegoś nie znalazł. Zawsze miał do czegoś uwagi. Nigdy ani on, ani zatrudnione panie sprzątające, nie wykonali swojej pracy idealnie. Jedynie na ocenę: „dzisiaj może być, ale następnym razem to popraw”. Jednak za każdy dzień sprzątania, płacił mu zgodnie z ich umową 40 zł.


Szału nie było, ale w skali miesiąca, uzbierało się 160 zł. Wtedy wszystko było dużo tańsze niż teraz. A te pieniądze traktował jak kieszonkowe, bo jeszcze niemiał stałych, comiesięcznych rachunków i innych opłat.


Kiedy sprzątał, zaczął się przysłuchiwać, jak Szef rozmawia z pacjentami przez telefon albo z takimi co przyszli nieumówieni. Zauważył, że trochę to nie profesjonalne, że Szef sam wykonuje wszelkie prace administracyjno-rozliczeniowe. Że nie ma nigdzie cennika usług, a ceny przekazuje tylko w ustnej formie. I tak pomału zaczął namawiać Tatę na stworzenie rejestracji, gdzie pacjent wypełnia wszelkie formalności, a do Szefa idzie na merytoryczną rozmowę konsultacyjną, następnie siada na fotel dentystyczny, lekarz wykonuje zaplanowane usługi, po czym idzie nie do Szefa, a do rejestracji, aby się rozliczyć i umówić na ew. kolejny termin. Dla Taty Rafała była to zbyt wielka pierestrojka w modelu obsługi pacjentów, w stosunku do dotychczasowego. Dlatego wyraził swój absolutny sprzeciw.


Jednak po dłuższym czasie widząc, że polska gospodarka zmienia się. Że po latach komuny, zaczynamy patrzeć w zachodnią stronę. Że zaczynamy rozumieć, że konkurencja to zdrowy objaw i skończyły się czasy monopolistów. Że należy bardziej dbać o komfort pacjentów, nie tylko ten pod względem medycznym, ale również w każdej innej sferze. A kiedy firma zaczęła się znacząco rozrastać. Z jednogabinetowego zakładu stomatologicznego, zmieniła się w czterogabinetowy, to praca bez rejestracji stała się bardzo uciążliwa dla… Szefa? Tak pomyśleliście…? Oj nie. Otóż dla pacjentów. Bo zaczęły się tworzyć długie kolejki, czyli takie typowe wąskie gardło w firmie. Szef, z resztą, jak wszyscy u nas w rodzinie jest wielkim gadułą…;-) A że dużo mówi, i to jeszcze niezwykle ciekawie, to i pacjenci chętnie z nim rozmawiali i nadal rozmawiają. Dziś na szczęści jest to przywilej, a wówczas był to obligatoryjny obowiązek.


Po takiej rozmowie, zawsze byli bardzo zadowoleni. Wkurzali się tylko na zbyt długi czas oczekiwania, zanim w końcu łaskawie dostali się na „upragnioną i obowiązkową audiencje do Szefa”. Tak sobie często żartował śp. dr Jacek – a tak naprawdę dr Edward Zaremba – który przez długie lata skutecznie kontynuował dzieło śp. dr Antoniny Tańczak. Zawsze w dniu wypłaty, kiedy już się przebrał w cywilne ubranie. Gdy zmierzał do biura Szefa, śpiewał sobie pod nosem – tak że go wszyscy w zakładzie słyszeli – „Jaka to piękna chwila iść po pieniądze do Emila…;-)” Był doskonałym chirurgiem i bardzo dowcipnym człowiekiem. Odszedł również zupełnie niepotrzebnie, jak pani Antonina, a także o wiele za wcześnie. Cóż począć…? Panta rhei…


Twarzą w twarz z MLM…;-)


Wobec stale zwiększającej się liczby pacjentów trudno było nie zauważyć problemu. Wianuszek zniecierpliwionych osób, często z odległych miejscowości w kraju i za granicą, czekający po kilkadziesiąt minut i dłużej, był częstym widokiem. Czasami czekali tak długo, tylko po to, aby powiedzieć dobranoc Szefowi, bo na przykład była to tylko bezpłatna korekta protez. Rafał często odwiedzał Ojca w pracy w różnych celach i praktycznie za każdym razem widział te kolejki i słyszał narzekania pacjentów. Niektórzy już go znali i prosili, żeby im pomógł i przyśpieszył ich czekanie. I za każdym razem delikatnie pośpieszał Tatę i dawał mu do zrozumienia, jak się psuje atmosfera na poczekalni i w korytarzu przed jego biurem. Czasami coś to dało, ale to i tak nie rozwiązywało problemu. Zdarzył się jednak coś a’la cud…


Ojciec spytał syna o to, jak on to widzi... Co by zaproponował, żeby lepiej zarządzać ruchem pacjentów… W końcu mógł się po raz pierwszy wykazać i zapracować na uznanie i szacunek w oczach swojego przełożonego. Po przedstawianiu swojej wizji i konkretnych propozycji, otrzymał kredyt zaufania i zielone światło do działania.


Ale zanim zaczął pomagać w rodzinnej firmie tak na poważnie i na pełen etat, to w wieku siedemnastu lat, za namową swojej cioci Krysi, żony młodszego brata Taty Rafała, postanowił rozpocząć przygodę z network marketingiem, w jednej z najsłynniejszej firm tego typu. Znanej wówczas pod nazwą AmWay, czyli taka typowa Amerykańska Droga, a raczej Amerykański Sen… Od pucybuta do milionera. A że nie mógł jeszcze założyć działalności gospodarczej ze względu, że nie był pełnoletni, to zarejestrował się w amerykańskiej firmie na działalność swojego Ojca…;-) W końcu stale słyszał od niego piękną i niezwykle prawdziwą złotą myśl: „jak ktoś chce, to szuka sposobu, a jak nie chce, to szuka powodu…”  


Po długim okresie komuny, zetknięcie się z podejściem do biznesu w sposób zza wielkiej wody, był poznawczym szokiem. Sposób myślenia po amerykańsku, gdzie wszystko tak naprawdę zależy od inwestycji w samego siebie, był tak oszałamiający, że ludzie w polskim Amway’u, zachowywali się jakby byli w amoku. Spotkania rekrutacyjne, które regularnie organizowali, robiły niesamowite wrażenie na nowych partnerach czy kandydatach na partnerów. Bardzo często aż do przesady. Rafałowi również to się bardzo podobało. Ale kiedy zaczął czynnie współpracować, brać udział w licznych szkoleniach głównie z zakresu rozwoju osobistego, to różowe okulary po pewnym czasie przestały działać…

Z początkowego zachwytu – to takie podobne uczucie do stanu zakochania się w tej jedynej albo w tym jedynym – nagle zaczął dostrzegać oprócz licznych zalet, również pierwsze wady… Najbardziej zaczęły go drażnić dwie rzeczy. Po pierwsze miał duży problem z dostosowaniem się do zasad panujących w tym systemie pracy. Kazano mu pracować w identyczny sposób, w jaki go szkolono w zakresie umawiania się z klientami, prezentacji i sprzedaży, etc. Na początku nie miał z tym jeszcze problemów. Ale kiedy nabierał szybko praktyki i samodzielnie już jeździł do klientów, to próbował eksperymentować z własnymi scenariuszami spotkań i prezentacji. O dziwo jego autorskie sposoby, powodowały, że budował dobre relacje z klientami, co przekładało się na coraz lepsze wyniki sprzedażowe. Niestety robił to po swojemu, a nie zgodnie z instrukcją. Punk 1 – przywitanie. Punk 2 – prezentacja firmy. Punk 3 – omówieni właściwości pierwszego produktu. Punk 4 – omówienie zalet pierwszego produktu. Itd…


Bycie robotem, sypiącym regułkami podczas prezentacji, zabijało w nim ducha sprzedawcy. A zawsze bardzo to lubił. Wśród znajomych uchodził za urodzonego sprzedawcę. Sam często mówił żartem, że on zawsze sprzedaję. Nawet jak tylko buzię otworzy, to już sprzedaje…;-)


A drugą rzeczą, która go również drażniła, a wręcz się z niej wyśmiewał, był to bardzo przesadny zachwyt tym systemem pracy, a wręcz sekciarskie zachowanie partnerów firmy. Na spotkaniach zachowywali się jak naćpani hipisi, w czasach dzieci kwiatów w USA. Byli tak nakręceni, że potrafili zamęczyć każdego, kto im wpadł w łapy. Byli tak fałszywie przesłodzeni uprzejmością, że czuć było dosłownie w powietrzu, tę atmosferę ukrywanej żądzy z powodu wielkiej potrzeby wciągnięcia kolejnej osoby do systemu.


Gwoździem do trumny w kwestii dalszej współpracy z AmWay’em, okazała się wigilijna kolacja u cioci Krysi. Po świątecznej wieczerzy wigilijnej ciocia oznajmiła gościom, że coś im fajnego puści z magnetofonu. Przyniosła słynnego Kasprzaka i włączyła odpowiedni przycisk. I nagle, ku zdumieniu gości, zamiast usłyszeć dźwięki jakieś kolędy, której się wszyscy zapewne spodziewali, usłyszeli takie słowa: „Dziękuję ci sponsorze, dziękuję ci sponsorze…”. Okazało się, że partnerzy firmy, nazywani oficjalnie sponsorami, napisali sobie piosenkę o tej pracy, podlizując się swoim sponsorom. To go zszokowało i stwierdził, że kończy współpracę z oszołomami, jak ich zaczął nazywać. Oczywiście zrobił to w wyszukany i kulturalny sposób. Nie chciał ranić cioci, która jak to się elegancko mówiło – zasponsorowała go do systemu…;-)


Tak naprawdę, oprócz tych dwóch głównych powodów rezygnacji, to podobał mu się ten nowy system jako system. Dostrzegał w nim potencjał i możliwości. I już wtedy zaczął się zastanawiać, czy są systemy, które dają przestrzeń na indywidualizm, a nie konieczność stuprocentowego małpowania swoich sponsorów. Nie wiedział wówczas, że dwadzieścia sześć lat później, stworzy swój autorski system MLM - pod nazwą Clarizzo. Ale o tym troszkę później.

Papierek lakmusowy…;-)


Zaczął więc szukać. Szybko zatrudnił się w firmie Plus System. Biuro mieściło się na ostatnim piętrze w dużym budynku z czerwonej cegły, u zbiegu ulic Katowickiej i Grunwaldzkiej, vis a vis Szpitala Wojewódzkiego w Opolu. Była to firma akwizycyjna. Szef jej potrafił namieszać w głowach młodych ludzi szukających pracy. Dżusował doskonale. Tak się mówiło na poranne mitingi szkoleniowo-nakręcające do ruszenia w teren i opchnięcia komu się da, to co się ma w torbie… Jak ktoś osiągnął odpowiedni wynik finansowy, który codziennie był ustalany na dżusowaniu, to na koniec dnia pracy, między 16 a 16:30, gdy wszyscy wracali do biura się rozliczyć, podchodził do biurka sekretarki i brał w rękę duży dzwonek z solidną rękojeścią, po czym najgłośniej jak potrafił, dzwonił nim ok 10 sekund, żeby wszyscy słyszeli i wytworzyła się odpowiednia atmosfera.


Praktycznie każdego dnia był dzwonek, a czasem nawet kilka osób miały dobry dzień. Dzwonek nie był kwestią samego prestiżu. Otrzymywało się premię za jego zdobycie. Można było zdobyć również podwójny, czy nawet potrójny dzwonek. Wówczas faktycznie premia była pokaźna. Rafałowi tylko raz się udało zdobyć to najwyższe trofeum, ale pojedynczy dzwonek dość często miał w ręce.


Uwielbiał tą formę pracy. Uwielbiał przychodzić do szkół, do pokoju nauczycielskiego, podczas długiej przerwy. Wtedy w wielu szkołach była o tej samej godzinie, między 11:20, a 11:40, a potem jeszcze była przerwa obiadowa, również dwudziestominutowa. Być może tak jest i teraz. Gdy nabrał doświadczenia, to szybko się zorientował, że sprzedaż w takim miejscu, rządzi się zupełnie innymi prawami, niż gdziekolwiek indziej. Zauważył, że atmosfera, przekrój osobowości i relacji łączące nauczycieli w różnych szkołach, są bardzo podobne. Praktycznie w każdej szkole pracowała bardzo charyzmatyczna nauczycielka. Taka „kobita z jajami”, do tego tzw. „jajcara”. Była duszą towarzystwa. Zawsze uśmiechnięta, lecz uszczypliwa, sarkastyczna i przeszkadzała w prezentacji. Cały czas komentowała, robiła sobie żarty ze wszystkiego i zniechęcała innych do zakupów, wyśmiewając produkty, które prezentował.


Ale miała jedną zasadniczą i bardzo ważną zaletę, którą szybko dostrzegł. Przewodziła w stadzie… Inni nauczyciele byli pod jej mocnym wpływem. Jej zdanie się liczyło. Więc przestał z takimi osobami walczyć, a zaczął je kokietować, a wręcz uwodzić. Kiedy mówił do wszystkich nauczycieli, tak naprawdę zwracał się bezpośrednio do niej. Kiedy ją w końcu odpowiednio „zahipnotyzował”, to ona następnie, i to zupełnie bezwiednie, urabiała w jego imieniu swoich kolegów i koleżanki z pracy. Kupowali jak szaleni, niejednokrotnie wyrywając sobie ostatnią sztukę z ręki…;-)


 Bardzo często po wyjściu ze szkoły, musiał wracać do biura, żeby zapełnić pustą torbę nowym towarem. Szło mu bardzo dobrze i robił to z ochotą. Kiedyś, będąc w opolskim ZUS-ie, trafił do jednego z pokoi, gdzie siedziało kilka pań, a w tym jego sąsiadka. Oczywiście skutecznie zachęcił panie do sporych zakupów. A były to różne gadżety i przybory domowego użytku, głównie kuchenne. Na temat tych rzeczy wiedział tyle ile mu przekazano podczas dżusowań. Więc tak też je reklamował.


Parę dni później, ta sama sąsiadka, która kupiła od niego kilka rzeczy, spotkała go na ulicy. Zawołała do siebie i bardzo rozczarowana wygarnęła mu, jak źle się czuje, że ją tak bardzo oszukał i okłamał. Że o wszystkim opowie jego Ojcu. Sąsiadka miała mu za złe, że zapewniał podczas prezentacji, iż te produkty są unikatowe, dostępne tylko u akwizytorów firmy Plus System. Że są z najlepszych materiałów i dodatkowo ze względu na ówczesną promocję, są dużo tańsze niż konkurencyjne podobne produkty ze słabszych materiałów. Powiedziała mu, żeby poszedł do Opolanina na dolny poziom, na stoisko AGD, to sam się przekona. Przeprosił panią jak potrafił najszczerzej i prosił ją, żeby nie mówiła Ojcu. Obiecał, że zaraz pójdzie to sprawdzić i opowie o tym swojemu szefowi. Kiedy poszedł do Opolanina, to wszystko niestety okazało się prawdą i Rafał zrozumiał, że faktycznie oszukał panią i jej koleżanki.


Kiedy słowa sąsiadki potwierdziły się, to się poczuł, jakby kolejny raz brutalnie wyrwano mu skrzydła. Z wielkim rozżaleniem pobiegł od razu do biura. O wszystkim powiedział szefowi. Lecz kiedy usłyszał śmieszne wyjaśnienia, a do tego zobaczył zarozumiałą i szyderczą postawę właściciela firmy Plus System, który z ewidentną premedytacją i nieukrywanym zadowoleniem, wręcz dumą w głosie potwierdził, że to szwindel, to powiedział dosadnie – swojemu już byłemu szefowi – co o nim myśli. Po czym odwrócił się na pięcie i już nigdy więcej tam nie wrócił. Poczuł się wówczas po raz pierwszy w życiu, jakby był chemikiem idącym przez życie…, uzbrojonym jedynie w papierki lakmusowe… który nie boi się niczego i idzie… Idzie wszędzie tam, gdzie go los zaprowadzi, a po drodze dotyka i doświadcza… Wszystko i wszystkich dotyka… I sprawdza papierkiem wszystko co mu na drodze stanie… I doświadcza… I zawsze wychodzi jeden z dwóch możliwych wyników: KWAS…, albo ZASADA… Kwas, albo zasada, kwas, zasada, kwas, zasada, kwas, zasada…;-) I tak robi po dziś dzień: kwas, zasada, kwas, zasada… I gdy się pojawia kwas, to odpuszcza i odcina się od tego…


Pierwsze doświadczenie z polityką…:-(

 

To wszystko działo się między siedemnastym, a osiemnastym rokiem jego życia. A mogło tak się dziać tylko dlatego, że po pierwszej klasie liceum nr 2, na kierunku biolchem. Przyszedł co prawda na rozpoczęcie nowego roku szkolnego jako uczeń drugiej klasy. Jednak nastąpiły pewne nieoczekiwane okoliczności. Postanowił wycofać swoje dokumenty z liceum nr 2 i udał się na ul. Ozimską, do swojej starej szkoły podstawowej nr 12, obok krytego basenu zwanego Akwarium. I złożył je w liceum dla dorosłych, które mieściło się w tym samym budynku. Lekcje odbywały się popołudniami do późnych godzin wieczornych, dlatego mógł bez przeszkód w dzień pracować.


Zrobił to z powodów sercowych. Zakochał się w Gosi, która miała załatwione przez Tatę Rafała, przeniesienie z liceum nr 4, do którego uczęszczała, do klasy syna w liceum nr 2. Jednak do dziś nie do końca wiadomo, dlaczego tak zrobiła. Zamiast przyjść na rozpoczęcie roku do dwójki, zabrała z sekretariatu szkoły swoje papiery i zaniosła do trzyletniego liceum dla dorosłych. A on szaleńczo zakochany cóż miał począć…?  Poszedł za nią, jak za swoją panią… Dosłownie jak Karliczek…;-) I to z powrotem do pierwszej klasy, gdyż materiały programowe nie pokrywały się z tymi, z liceów czteroletnich.


Nie ma tego złego, bo dzięki temu po raz pierwszy w życiu był orłem w szkole. I to nie byle jakim. Jego zdjęcie wisiało na korytarzu szkolnym, w zamkniętej szklanej gablocie – przez calutki pierwszy rok – za najlepsze wyniki w nauce. A w kolejnych latach już tylko za dobre, ale jednak…;-) Gdy zdawał maturę, miał doświadczenie z kolejnych firm w systemie MLM – Multi Level Marketing – czyli po Polsku wielopoziomowy marketing. Były to dwie znane w całym świecie, znów amerykańskie firmy Aloe Vera i Herbalife. Niestety w nich czuł ten sam klimat co w AmWay, więc długo tam nie wytrzymał.


Wraz z końcem szkoły i zdaniem matury, skończył się również pierwszy ważny związek partnerski, co przeżywał bardzo ciężko i długo. W kwestiach zawodowych, miał już niezłe doświadczenia, ale oprócz przygody z akwizycją, gdzie faktycznie całkiem dobrze sobie radził i przekładało się na finanse, to w MLM-ach szału nie było. Oprócz wielu szkoleń, które chętnie zaliczał, nie umiał się przełamać, żeby sprzedawać wedle utartych schematów. Przyszedł więc czas na coś innego. Wraz z kolegą zatrudnili się w agencji reklamowej Komplex. Pracowali przy produkcji banerów i innych nośników reklamy, jak kasetony, wyklejanie samochodów, etc. Bardzo mu się podobała ta nowa praca i szybko się uczył. Nauczył się również obsługiwać znany program graficzny CorelDraw, na którym często pracuje po dziś dzień.

Szefowie agencji reklamy byli kolegami praktycznie wszystkich kandydatów z list SLD do wyborów samorządowych. I w tamtym czasie Rafał wraz z kolegą otrzymali zadanie powieszenia w kilkudziesięciu miejscach Opola, banerów wyborczych tych znajomych. Wieszali je w różnych miejscach i najczęściej z wysięgników, czyli samochodów z podnoszonym koszem. Banery zawieszali między słupami, drzewami, latarniami, na budynkach. Z dziewięciu startujących w wyborach kandydatów do samorządu dostało się aż ośmiu.


Po wyborach, nie wiedzieć czemu…;-)? Firma Komplex zaczęła się pięknie i szybko rozwijać. Po raz pierwszy w życiu miał okazję zobaczyć od środka, jak działa polityka. Jak się wygrywa przetargi, które dopiero ukażą się w gazetach. Jak załatwia się sprawy niemożliwe do załatwienia. I wiele innych rzeczy nie nadających się do tej publikacji. Poczuł, że nie może dłużej pracować w takich warunkach i kolejny raz obrócił się na pięcie i zamknął kolejny rozdział swojego życia.


Pozbył się WYMÓWKI raz na zawsze! Mimo że najpierw miał żal…;-)


Te doświadczenia zawodowe i towarzyskie powodowały, że poznawał wielu różnych ludzi. To był taki bonus od losu, albo raczej skutek uboczny jego działań. Dzięki temu nieraz otrzymywał wiele cennych i wartościowych informacji. I tak oto dostał w sumie trzy, chyba najlepsze informacje w życiu…– gdyby tylko zostały dobrze wykorzystane…


Niestety, kiedy od razu biegł do swojego Ojca, żeby mu je przekazać, to za każdym razem słyszał starą śpiewkę:


przynieś dyplom, to wtedy będę z tobą rozmawiał…


A były to informacje o trzecich już licytacjach, trzech bardzo interesujących i wartościowych nieruchomości. Miasto chciało się ich wtedy pozbyć dosłownie za bezcen. A mimo to nikt nie był tym zainteresowany. Wystarczyło wpłacić wadium, przelicytować choćby o złotówkę cenę wywoławczą i tyle… I odcinać do dziś kupony…;-) Dotyczyło to budynku z czerwonej cegły, w którym pracował w firmie Plus System, u zbiegu ulic Katowickiej i Grunwaldzkiej, vis a vis Szpitala Wojewódzkiego w Opolu, a także trzech kamienic przy ul. Ozimskiej, między rzemieślnikiem a starym urzędem skarbowym oraz gruntu, wtedy dzikiego parkingu, gdzie dzisiaj stoi budynek PZU, a obok znajdowało się słynne kino Odra.


 Jego Ojciec miał na takie zakupy pieniądze, bo był jeszcze przed decyzją budowy dużego domu rodzinnego w Osinach. Więc zakup był osiągalny bez kredytu bankowego. Za gotówkę. Cena była śmiesznie niska i nie było na to w ogóle chętnych. Aż boli go głowa, gdy czasami sobie przypomni, o tych okazjach, które przeszły im koło nosa. Ile korzyści przynosiłyby po dziś dzień, te niewykorzystane możliwości.


No cóż… Nad rozlanym mlekiem, nie ma co płakać. Tak widać miało być, skoro się tak stało. Choć przez wiele lat bolało go trochę. Jak sobie o tym przypominał, to nieraz zastanawiał się, jak by potoczyło się jego życie, gdyby jednak udało się kupić te nieruchomości i grunt w sercu miasta. Tak jak w tym powiedzonku: „W życiu tak naprawdę, żałuje się tylko tych rzeczy, których się nie zrobiło, a mogło się zrobić”. Najgorsze było to, że z finansową pomocą Ojca, było to realne i osiągalne. I to bez najmniejszych problemów. Zostałoby jeszcze dużo na remonty. To była taka właśnie okazja…;-)


Rafał, w skutek ciągu wydarzeń, które rozpoczęły się w czasach jego młodości, a swoją kulminację osiągnęły w dniu jego 40 urodzin, znów zajrzał w głąb własnej duszy… Poczuł silną potrzebę powrotu do rozwoju osobistego i wpadł w to całym sobą. Dosłownie jak śliwka w kompot...;-) Po wielu przemyśleniach i w zgodzie z samym sobą, zaczął kierować się ciekawą postawą życiową. Uważa on, że wszystko, ale dosłownie wszystko, co go złego spotkało w życiu: zawdzięcza tylko i wyłącznie sobie. To z jego decyzji lub ich braku, dochodziło do porażek i niepowodzeń. I analogicznie w drugą stronę… Czyli, wszystko co go dobrego spotkało, jest również z jego powodu.


Dzięki takiej postawie już dawno przestał obwiniać innych za swoje niepowodzenia. Widać za mało mu na czymś zależało, skoro tego nie osiągnął. On już doskonale wie, bo tego się w końcu nauczył, że jeżeli czegoś prawdziwie pragniesz, a to jest realne, a pragnienie zamieniasz w plan działania, a plan wdrażasz w życie, to życie, w wręcz magiczny sposób, zrobi wszystko, aby ci w tym pomóc – parafrazując słowa Paulo Coelho z Alchemika.

Wtedy po prostu był jeszcze niedoświadczony, słaby i zbyt kiepski… Za szybko się poddał i nie walczył do końca. A warto było. Dziś by to inaczej rozegrał…;-).


Jedno jest pewne. Do nikogo nie ma żalu… Nawet do siebie…;-)


Świadomy rozwój…


Więc wiedział, że stale musi podnosić sobie poprzeczkę i się w tym doskonalić. We wszystkim co robił starał się być spójny, czyli żeby mowa ciała pasowała do wypowiadanych treści. Uczył się przekonywać innych logicznymi argumentami, a przede wszystkim starał się mieć jasne i precyzyjne cele. Nigdy się nie bał mówić o tym co robił, bo miał szczere i czyste intencje. Taki trochę Don Kichot końca dwudziestego wieku…


Jednak to mu na początku drogi zawodowej jeszcze nie pomagało. Prawdopodobnie dlatego, że nie miał jeszcze, póki co, dojrzałych owoców na drzewie, którymi mógłby się wykazać. We wszystkich dotychczasowych swoich przedsięwzięciach, nie odniósł większego sukcesu. Tylko opowiadał i snów wizje… Jedno kończył i zaczynał następne. Niestety nadal nie było żadnych wymiernych efektów. A często również po prostu mu nie wychodziło.


Ojciec niechętnie, ale zawsze mu pomagał. Jednak nie było to takie proste. Pomysł musiał być doskonale uzasadniony. Jeśli udało mu się go przekonać, to Tato nigdy nie skąpił pieniędzy i zawsze był honorowy. Nigdy nie zostawił syna w potrzebie. A syn miał rozmaite i przedziwne pomysły. Miał również ciekawą i logiczną argumentację. Nie bał się przejmować inicjatywy. Nieustannie szukał kompromisowych rozwiązań w stylu win-win. Ale przez brak osiągniętych sukcesów, dla Ojca, najbliższej rodziny i kolegów, pozostawał ciągle niegodnym… A do tego jeszcze słomianym zapałem… Misiu często mu dokuczał i wstydził się za niego, bo koledzy dogryzali mu na temat niezliczonych, rozmaitych biznesów i zainteresowań starszego brata.


Ale kiedy tym razem, trzykrotnie usłyszał: „przynieś dyplom, to wtedy będę z tobą rozmawiał…”. I to w odpowiedzi na tak niesamowite propozycje, to pomyślał sobie: nie przyniosę…! I wszystko na to wygląda, że faktycznie nie przyniesie…! Nigdy nie chciał iść po trupach i póki co to się mu nadal udaje. Zawsze szukał i dążył do salomonowego rozwiązania… Nawet w kwestii pójścia najpierw do dwójki na biolchem, a następnie na studia medyczne szukał nieustannie odpowiedniego kompromisu, aby mu Ojciec w końcu odpuścił… Przez te nieustane poszukiwania innych rozwiązań, życie jego potoczyło się nie jak chciał, a jak musiał… Postanowił nie spełniać marzeń i planów swojego Taty.

Czuł, że zaczyna brakować mu tchu, bo pętla na jego szyi zaciskała się coraz mocniej. Wszystkie decyzje, które podejmował do dnia swoich czterdziestych urodzin wynikały z powodu walki o wolność i możliwość decydowania o własnym życiu, a nie z powodu realizowania marzeń, których wówczas, żadnych nie miał… To spowodowało, że imał się wielu rzeczy w życiu, które go w jakiś sposób zainteresowały. Szybko się uczył i nigdy się nie poddawał. Miał zawsze apetyt na wiedzę, choć w szkole podstawowej miał słabe oceny. Umiał szybko i sprytnie zastosować nową wiedzę i umiejętności w praktyce.


Tylko dwóch rzeczy nie lubił robić, a jednej wręcz się panicznie bał. Nie cierpiał występować przed publicznością, bez względu na temat wystąpienia... Nigdy tego nie lubił. Nawet przez pięć lat ministrantury udało mu się ani razu nie czytać do wiernych. To był spory wyczyn, a wręcz cud, bo księża wszystkim ministrantom i lektorom kazali czytać. Jemu też i to wielokrotnie, ale zawsze znalazł skuteczną wymówkę. Nie lubił również pisać. W szkole podstawowej i średniej stale kombinował, żeby tylko nie pisać sprawdzianów i kartkówek. Za to bardzo lubił czytać, ale nie lektury obowiązkowe, tylko najchętniej ciekawostki o wszechświecie i kosmosie, o zwierzętach i roślinach. Interesowała go historia, geografia oraz wszelkie poradniki, z których czerpał praktyczną wiedzę. Uwielbiał również kawały, dowcipy i różne zagadki, szczególnie matematyczne.


Latający Czestmir…;-)


Po swoim tragicznym wypadku, w którym zabrakło jedynie kilku centymetrów, aby jego życie zakończyło się w wieku siedemnastu lat, trafił na trzy miesiące do wrocławskich szpitali. Ok dwóch miesięcy przeleżał na oddziale szczękowym, w szpitalu klinicznym przy ul. Chałubińskiego oraz miesiąc w szpitalu ortopedycznym przy ul. Traugutta. W trakcie tego pobytu przeszedł trzy operacje. Jedną na żuchwie, czego efektem była całkowicie zamknięta buzia na równo dziewięćdziesiąt dni. Zaszynowano mu drutami chirurgicznymi szczękę z żuchwą i przez cały ten czas przyjmował tylko płynne pokarmy przez słomkę. Doznał paskudnego złamania żuchwy w trzech miejscach. Był jedynym takim przypadkiem w całej dotychczasowej historii szpitala. Przyszli stomatolodzy i chirurdzy szczękowi, byli zachwyceni jego przypadkiem. Podczas porannych i wieczornych obchodów, za każdym razem dokładnie go oglądali i dyskutowali o swoich pomysłach i analizach. Był zapraszany do auli, na zajęcia studentów, aby profesorowie mogli wyjaśnić słuchaczom jego skomplikowany przypadek. 


Na ortopedii dwukrotnie operowano mu prawą rękę. Miał złamanie na trzech kościach śródręcza ze sporym przemieszczeniem. Do dziś ma charakterystyczną i widoczną pamiątkę z tamtych tragicznych wydarzeń. Na szczęście lewa dłoń miała jedynie dwie złamane kości i to bez przemieszczenia. W szpitalu namiętnie rozwiązywał krzyżówki. Wysłał ponad sto dobrych rozwiązań do różnych redakcji, aby wygrać obiecywane nagrody. Lecz ani razu to się nie udało. Uwielbiał również grać w karty, tylko na co dzień coraz miej było chętnych do grania. W obu szpitalach nie było problemu z chętnymi. Szybko znalazł odpowiednie towarzystwo, z którymi 66, 3-5-8, mizera i brydż, a także szachy i warcaby, wypełniały dzień podczas długiej hospitalizacji.


Ale cóż to się mogło stać, że taki niefart zaliczył nasz pechowy bohater…?


Wersji krąży do tej pory wiele. Sprawa nawet otarła się o policję. Podejrzewano, że w zdarzeniu uczestniczyły osoby trzecie. Tym bardziej, że wypadek miał miejsce w mieszkaniu jego dobrego kolegi Tomka, z którym się przyjaźnił i razem pracowali jako ratownicy na kamionce Silesia. Na domiar złego, starszym bratem Tomka, był Sławek, który w tym czasie był rzecznikiem prasowym policji w Opolu. Dlatego policja przeprowadziła pełne dochodzenie w tej sprawie. Zrobiła się z tego niezła afera, ale prawda była w sumie śmieszna, wręcz banalna. Bez żadnych tajemnic i ukrytych wątków… Po prostu głupi wypadek. Jak to zwykle bywa, gdy sprawy sercowe pomiesza się z alkoholem...;-)


To był ostatni piątek sierpnia 1992 roku. Koniec sezonu letniego. Ratownicy tego dnia otrzymali wypłaty za cały miesiąc pracy, na kąpielisku przy ul. Luboszyckiej. Tomek z Rafałem postanowili zrobić większą imprezę z okazji końca wakacji i sezonu ratowniczego. Jak pomyśleli, tak zrobili. Zaprosili do mieszkania rodziców Tomka, wielu znajomych. Rodziców miało nie być do końca weekendu. Kupili alkohol, przekąski i się zaczęło…;-)


Po kilku piwach, Rafał zamiast się bawić, poczuł nagłą potrzebę porozmawiania ze swoją byłą już dziewczyną Gosią. Zrywali i wracali do siebie kilkukrotnie. Ale tym razem wyglądało, że ten związek skończył się na dobre i dalsze rozmowy są bez sensu. Niestety alkohol zmienia perspektywę, sposób myślenia i nagle pojawia się złudna nadzieja… Postanowił, że kończy biesiadowanie ze znajomymi i wychodzi. Tomek i inni bliscy koledzy, nie chcieli go wypuścić, bo bali się, że dojdzie do kłótni z Gosią i chcieli uniknąć bezsensownej, możliwej awantury. Dlatego też zamknęli drzwi i schowali klucz. Mieszkanie Tomka było duże. To były dwa połączone ze sobą mieszkania na I piętrze, przy ul. Orląt Lwowskich. Dobrze już podchmielony nasz Romeo, zawsze był kreatywny. I tym razem stanął na wyżynach swojego intelektu i wymyślił…;-)


- Pójdę do pokoju obok i stanę sobie za oknem, na parapecie. A wcześniej przysłonię okno firanką i zasłoną. Jak się zorientują, że mnie nie ma, to pewnie otworzą drzwi i zaczną mnie szukać, a ja w tym momencie zejdę z za okna i wyjdę normalnie drzwiami do Gosi…


Pomysł wydawał się całkiem sprytny, logiczny i wykonalny. Jednak kwestie techniczne i zasady bhp zostały całkowicie przez niego pominięte. Ale co się dziwić, skoro kierował się w tamtej chwili ułańską fantazją, po kilku browarach. Jak tylko plan pojawił się w głowie, to od razu przystąpił do jego realizacji. Bez chwili zastanowienia się i ew. korekty. Decyzja i od razu akcja…


Przeszedł więc do pokoju obok. Odpowiednio przysłonił okno firanką i zasłoną. Otworzył prawe skrzydło okna. Prawą ręką przytrzymał się stałego słupka framugi. Uniósł prawą stopę wysoko, na wewnętrzny parapet. Wspiął się na niego, po czym dostawił lewą nogę. Trzymając się obiema rękami framugi okna, obrócił się tyłem do podwórka i wystawił na zewnątrz prawą stopę, ubraną w bawełnianą skarpetkę. W momencie, kiedy przenosił ciężar ciała właśnie na tę stopę, chcąc równocześnie dostawić lewą, w ułamku sekundy – skarpetka na lakierowanym blaszanym parapecie, zachowała się jak hokejowy krążek na lodowisku – Rafał zsunął się z parapetu, ściskając rozpaczliwie palcami obu rąk, framugę okna. Nie był w stanie dłużej się utrzymać. Poluźnił uchwyt, a dłonie błyskawicznie mu się zsunęły z pionowego słupka framugi okiennej, pomalowanej białą farbą olejną. Z siłą grawitacji, jego masa pociągnęła go w dół. Spadając uderzył brodą o parapet. Następnie kolanem mocno uderzył w okno piętro niżej, wybijając równocześnie szybę. Nogi bezwładnie odbiły się od parapetu, unikając na szczęcie skaleczenia ze spadającego rozbitego szkła. Siła odbicia była na tyle duża, że poleciał do tyłu i spadł płasko na plecy. Na kostkę brukową. Lądując głową, zaledwie kilka centymetrów od wysokiego krawężnika.


Pamięta, jak leżał połamany na ziemi, zaraz po upadku. Gdy przełykał ślinę zmieszaną z krwią, to jego dolne jedynki odsuwały się od siebie na boki. Tak mu powiedzieli koledzy, którzy usłyszeli hałasy i go znaleźli, a później potwierdzili to medycy z wezwanej karetki. Okazało się, że ma połamaną żuchwę na samym środku. Między jedynkami oraz dwa złamania w tzw. wyrostkach, czyli obok miejsca łączenia się żuchwy ze szczęką.


W którymś momencie podeszła do niego młoda sanitariuszka. Zaczęła go opatrywać. A po krótkiej chwili powiedziała do niego z dużym współczuciem: „Już nie będziesz taki przystojny”. Po czym on, mimo strasznego bólu i cierpienia w tamtym momencie, próbował żartować, co zawsze robił z ochotą. Z zakrwawioną twarzą, trzęsąc się z bólu i gorączki. Ze łzami w oczach, dławiąc się krwią i silnie łkając przez cały czas, starał się coś odpowiedzieć tej pani. Ale przy każdym wypowiadanym słowie, musiał wypluwać nadmiar stale napływającej do ust krwi, co czynił bardzo nieudolnie. Krew spływała po policzkach. Mimo wyraźnego szoku, w którym był, w końcu z trudem wyszeptał: „Pierdolę tą przystojność… Zawsze chciałem zagrać Predatora…;-)”


To jest wierny cytat słów, jakie wtedy padły. Powiem, podobnie jak w niektórych ewangeliach jest napisane, a ‘propos uwiarygodnienia historii…;-): są na to świadkowie, którzy tam byli, wszystko widzieli i słyszeli…;-). Rafał również doskonale to pamięta. Ale po chwili urwał mu się film i ocknął się dopiero w szpitalu. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że będąc porządnie poturbowanym po tym tragicznym wypadku, akurat taka riposta przyszła mu do głowy.

Ciekawe, czy ktoś inny wpadłby na podobny pomysł, będąc w podobnej sytuacji…;-)?


Pchaj ten wózek, pchaj. Może kiedyś się uda…;-)?


Niestety wypadek pozostawił sporą bliznę na psychice Rafała. Nabył kilku męczących go do dziś kompleksów. Ale jak to zwykle ma w zwyczaju, ruszył dalej mimo tego i mimo wielu innych rzeczy, które wciąż próbują go powstrzymywać…

Kiedy wrócił do domu. To się na pewien czas wyciszył. Poza tym urazy, których nabył w trakcie wypadku spowodowały, że przez kilka lat był rencistą trzeciej grupy inwalidzkiej i pobierał z tego tytułu świadczenia finansowe. Nie były to duże kwoty, ale za to można było planować miesięczny budżet. W tym okresie dużo czytał książek z zakresu rozwoju osobistego i szkolił się w firmach MLM, których kilka dobrze poznał. Bardzo szybko otaczający go świat zauważył, że posiada różne umiejętności, których inni potrzebują. Zdobywał wiele kompetencji z tak różnych, odległych od siebie dziedzin, że dla „normalnych” ludzi, było to coś niepojętego i dziwnego. Na początku często szokował swoje najbliższe otoczenie decyzjami, które podejmował, a jeszcze bardziej sposobami w jakie je realizował…


Przez nieustanny czas, od swojej pierwszej libacji alkoholowej w wieku niespełna siedmiu lat, stale budował swój kręgosłup moralny i swoje wyraziste poglądy życiowe. Zdobywał wielobranżowe doświadczenie oraz dążył do osiągnięcia sukcesu zawodowo-finansowego, aby zapewnić swoim bliskim godne i wygodne życie. Jednak trudno się to wszystko realizuje, kiedy płynie się stale pod prąd. Kiedy czujesz na sobie presję otoczenia, ostracyzm społeczny, kiedy masz wrażenie, że walczysz sam przeciw całemu światu. Kiedy otaczające Cię środowisko nie wspiera, a wręcz Ci przeszkadza. Kiedy najbliżsi podcinają Ci skrzydła i zadają uszczypliwe, retoryczne pytania. Kiedy wieszczą Ci tylko wizję katastrofy i nawet nie zadają sobie trudu, aby popatrzeć na Twoje pomysły i działania, nie tylko z ich własnej, jedynie subiektywnej perspektywy. O ile łatwiej się żyje i spełnia swoje marzenia tym, którzy czują wsparcie i zrozumienie od swoich najbliższych.


Mimo tego Rafał nie miał nigdy w zwyczaju poddawać się. Jak go wyrzucali drzwiami, to wchodził oknem... Potrafił sprzedać piasek na pustyni albo śnieg Eskimosom. Jak mu na czymś bardzo zależy, to zawsze znajdzie odpowiedni sposób. Swoim uporem i konsekwencją w działaniu, zaczął zaskarbiać sobie zaufanie. A jego wiedza i umiejętności, bardzo często rozwiązywała problemy osób, które się do niego zgłaszały. Coraz więcej znajomych i bliskich, dostrzegały w jego „szaleństwie” – różne ciekawe sposoby i metody... Często jego autorskie. Najczęściej interesowały go takie tematy, w których mógł tworzyć coś od zera. Od czystej kartki. Świadomość, że to co tworzy wcześniej nie istniało, zawsze dodawało mu skrzydeł.


Pierwszy ważny challenge…;-)

 

I właśnie ten stan miał okazję poczuć po raz pierwszy, kiedy Tato Rafała, poprosił go o swoje propozycje odnośnie poprawy obsługi pacjentów i likwidacje wąskich gardeł w poczekalni. Czuł się na chwilę godny, więc od razu zabrał się do pracy. Już w trakcie tej samej rozmowy padły propozycje, które Ojcu się spodobały. Wówczas Rafał dostał zielone światło do stworzenia rejestracji, którą od razu skomputeryzował.


Jak tylko pojawiły się w Polsce pierwsze komputery, takie jak: ZX Spectrum, Commodore, Atari, Amstrad Schneider, Amiga, to wykazywał zainteresowanie i łapał bakcyla. Dobrze się w tym orientował. Wówczas były już PC-ty. A w rejestracji dumnie stał Intel i386 z kolorowym monitorem, co nie było wcale takie oczywiste, bo wiele osób korzystało jeszcze z zielonych ekranów. Do komputera podłączona była atramentowa drukarka, na której drukował kartoteki. W tamtych czasach w branży stomatologicznej nikt nie myślał nawet o tym, żeby komputery mogły jakoś pomóc w obsłudze pacjentów. Wszystko zapisywało się ręcznie w zeszytach lub na kartkach papieru wkładanych następnie do szarej, brązowej lub białej koperty. Na jego prośbę i zgodnie z jego projektem i koncepcją, uprzejmy pacjent Arek – który stał się kolegą, a później wspólnikiem rodziny Tańczaków w nieszczęsnej spółce z o.o. o nazwie Salkon, do której później wrócimy – który jest informatykiem wraz ze swoją piękną małżonką Violettą, napisali prosty program kartotekowy oraz zabawny spot reklamowy, który w poczekalni oglądali pacjenci.


Od tego momentu zaczął już praktycznie codziennie pracować na rzecz rodzinnej firmy i odciążać Szefa i likwidować wąskie gardła. Był bardzo kreatywny i pomysłowy. Jednak jego przełożony zawsze miał taką dziwną tendencje, którą posiada z resztą do dziś. Cokolwiek Rafał wymyślał, a Szefowi to się spodobało. To przy realizacji ten pomysł był za każdym razem, tak jakby przepuszczony przez jakiś niewidzialny filtr. Zrobiłem tylko delikatne zmiany, mawiał Szef. Na myśl przychodzi scena, z kultowego filmu Sami Swoi: „Pan rozbił bank!!! Nie, ja tylko lekko pociągnął…;-)” A to powodowało efekt jedynie podobny na wisus, a w środku niewiele przypominało pierwotne zamierzenie. Choć i nieraz ta zmiana okazywała się być korzystna dla zakładu. Jednak to nigdy nie było to, na co się umawiali na początku. Mimo niedosytu Rafała, zakład i tak się mocno zmieniał i rozbudowywał. Jego pomysły powodowały przewagę kilku dobrych kroków przed konkurencją. Prawdopodobnie dlatego, że oprócz pracy w rodzinnej firmie, zawsze miał jakąś własną firmę, albo tworzył jakieś inne projekty, jak choćby Środowe Inspiracje, które się jeszcze pojawią. Dzięki temu podpatrywał w różnych miejscach, inspirował się, a później przestawiał różne, gorsze i lepsze pomysły i gotowe do wdrożenia propozycje.


I tak o to pracując już u Taty w zakładzie, po zakończeniu pracy w firmie Komplex, czuł, że zdobył nowy fach, który mu się bardzo podobał. Po raz pierwszy wtedy pomyślał o własnej firmie. Zachęcił kolegę, z którym wcześniej tam pracował oraz drugiego, z którym chodził do wieczorówki. I założył na siebie jednoosobową działalność gospodarczą, którą nazwali wspólnie PROMOTOR, a koledzy zostali jego cichymi, nieformalnymi wspólnikami.   

Nie sposób wymienić wszystkich inicjatyw zawodowych i wyborów życiowych Rafała, i to ze szczegółami. Dla lepszego zobrazowania jego drogi, do stania się Antonem Komarem oraz wpływu jaki wywarł i póki co nadal wywiera na rodzinny zakład stomatologiczny, wymienię i krótko opiszę tylko te najważniejsze.


Sprzedaż bezpośrednia…


Większość inicjatyw Rafała, było jego autorskimi pomysłami, od A do Z. Tylko siedmioletnia zabawa w branży budowlanej nie była jego pomysłem. Do produkcji moskitier i rolet, a później montażu okien i drzwi, został namówiony przez jego starego druha i wieloletniego przyjaciela Jarka, zwanego Bolkiem. Paradoksalnie był to jego najbardziej dochodowy i zarazem ostatni biznes, który prowadził. Ale zanim do tego doszło, było jeszcze wiele innych przedsięwzięć.     


Pierwszą jego działalnością gospodarczą była firma reklamowa Promotor, o której wcześniej już wspominałem. Niestety z powodu braku odpowiedniego kapitału, nie mogli zainwestować w niezbędne do produkcji reklam plotery tnące. Wtedy były podstawowym sprzętem w agencji reklamowej, bez którego nie można było być konkurencyjnym na rynku. Ale wówczas o tym nie wiedzieli. Zmuszeni byli korzystać z usług innych firm w tym zakresie, co powodowało, że ich oferta cenowa, nie była zbyt atrakcyjna. Kto wtedy nie miał profesjonalnego sprzętu, to szybko wypadał poza nawias tworzącego się dopiero rynku reklamowego. Wykonali łącznie kilkanaście zleceń, ale miesięczne koszty utrzymania lokalu, ZUS-u i innych opłat, były większe niż przychody. Przez to zaliczyli spektakularne i mało przyjemne BANKRUCTWO…;-)


Co gorsza. Koledzy byli cichymi i nieformalnymi wspólnikami Rafała. Dlatego wszystkie finansowe obciążenia spadły na oficjalnego właściciela Promotora. Gdy się podejmował tej działalności, miał już za sobą doświadczenia w kilku MLM i w akwizycji, o których była mowa wyżej. Do tego doszły ubezpieczenia na życie w Amplico Life, poprzez również firmę MLM – FM Group. Nie poszło mu to za dobrze, ale skorzystał z wielu szkoleń, które były bezpłatne dla parterów firmy.

Następnie próbował swoich sił w sprzedaży bezpośredniej. Zainteresował się firmą Kirby, która od dziesiątek lat produkuje wysokiej klasy sprzęt, pod tą samą nazwą. Potocznie mówi się, że jest to odkurzacz, a tak naprawdę, jest to wielofunkcyjny i wielozadaniowy robot. Wykonany jest w technologii używanej w sprzęcie kosmicznym. Wówczas sprzedawał urządzenia generacji nr 5. Od tamtej pory stworzyli sześć nowych modeli. W systemie ratalnym, cały komplet kosztował – bez paru złotych – 10.000 zł. Co było jawną przesadą, mimo że sprzęt był i jest doskonały. Dodatkowy problem tamtych czasów polegał na tym, że nie było jeszcze ważnego urzędu o nazwie UOKiK – Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów – który chroniłby klientów, przed nieprzemyślanymi decyzjami. Wystarczyło złożyć podpis na formularzu i umowa była wiążąca. Nie do rozwiązania, zanim się nie spłaciło pełnej należności widniejącej na umowie.


Sprzedaż bezpośrednia nie jest prostą rzeczą. Polega na kilkugodzinnej, mocno angażującej domowników prezentacji, podczas której trzeba tak sprytnie manipulować zainteresowanymi, aby wytworzyć u nich silną i emocjonalną potrzebę zakupową. Klienci często nie wiedzieli, co będzie im prezentowane. Wystarczyło, że sprzedawca w trakcie pierwszej rozmowy telefonicznej, powołał się na jego znajomego lub bliskiego, od którego otrzymał nr telefonu i od niechcenia wspomniał, że ta osoba, która go poleciła, widziała już prezentację. Co prawda jeszcze nie podjęła decyzji zakupowej, ale kiedy zobaczyła, jakie są możliwości tego urządzenia, to od razu pomyślała sobie o nim. Dlatego, że np. ma chore dziecko na alergię.


Kirby świetnie radził sobie z roztoczami. Skuteczność z jaką się ich pozbywa, jest bardzo wysoka i sięga ponad 99,97%. I akurat ta kwestia, którą się pokazywało na sam koniec prezentacji – jako tzw. zamknięcie sprzedaży – bardzo często powodowała impulsywną decyzję zakupową i podpisanie umowy.


W taki właśnie sposób trafił do mieszkania na 6 piętrze, w bloku przy ul. Szarych Szeregów w Opolu. Mieszkanie było bardzo „biedne”. W łazience stała stara żeliwna wanna, a toaleta miała jeszcze starodawną spłuczkę wysoko przy suficie, z której zwisał sznurek z plastikową rączką do spuszczania wody. Ściany były pomalowane do połowy tzw. lamperią, która była stara i już bardzo zniszczona. Pokój, gdzie miał odbyć się pokaz, też nie robił wrażenia. Chyba że negatywne. Od razu było widać, że w tej rodzinie nie przelewało się.


Jednak, Rafał podszedł profesjonalnie do swojej prezentacji i wyłączył w sobie ocenianie. Nigdy nie miał w zwyczaju z góry czegoś zakładać. Nie lubił po prostu uczucia rozczarowania. Dlatego robił swoje. Jakież było jego zdziwienie, gdy po ostatniej części pokazu w pokoiku córki gospodarzy, usłyszał zdecydowane: „Chcemy kupić to urządzenie…”


Okazało się, że ich mała córeczka cierpiała na różne alergie. A właśnie pokaz był wykonany na łóżku ich dziecka.

Polegało to na tym, że odkurzało się mebel z funkcją trzepania. A zamiast założonego worka do odkurzania, montowało się specjalny pojemnik, do którego wkładało się okrągły, biały filtr, który zatrzymywał wszystkie wciągane brudy… Po dosłownie dwóch, trzech ruchach Kirby’im – do przodu i do tyłu – po materacu na łóżku dziewczynki, wyciągało się ten biały filtr, który zdążył zrobić się cały czarny. Następnie pytało się domowników, czy wiedzą co znajduje się na filtrze…?

Tu padały różne odpowiedzi… A po chwili wyciągało się zapalniczkę z kieszeni i zawartość filtra podpalało się. Nagle straszny smród wypełnił całe pomieszczenie pokoiku. To był zapach palonych włosów i paznokci. Coś okropnego. I wówczas mówił swoją doskonale wyćwiczoną kwestię, pokazując równocześnie coś w katalogu.


- Zobaczcie na czym śpi Ania – pokazując im filtr i równocześnie powiększone zdjęcia roztoczy w swoim katalogu. Nigdy nie śpi sama, bo zawsze ma liczne towarzystwo. Czujecie ten zapach? To jej naskórek, roztocza i ich odchody. Śmierdzi tak samo jak palone włosy czy paznokcie. W tym łóżku są idealne warunki do rozwoju dla tych miłych, choć dla Ani, bardzo niebezpiecznych stworzonek. Zgadza się?


Odpowiedź zawsze była na tak. I oto głównie chodzi w trakcie prezentacji i w ogóle w przy sprzedaży czegokolwiek. Należy tak prowadzić rozmowę, aby klient wielokrotnie się z Tobą zgodził. Wówczas, kiedy w końcu padnie ostateczna oferta, klienci są bardziej skłonni do zakupu. Ale wtedy nie musiała w ogóle paść propozycja końcowa. Uprzedzili go zdecydowaną chęcią zakupu.     


Wiedział, że córka cierpi na alergie. Ale nie miał pojęcia, że głównym winowajcą przyczyny jej choroby, są właśnie roztocza. Gdy zobaczył reakcję domowników po ostatniej części prezentacji, która go mocno zaskoczyła, to nagle „otrzeźwiał” z amoku sprzedażowego… Włączyło mu się ocenianie i walka ze sobą. Bardzo chciał sprzedać, bo potrzebował pieniędzy, a prowizja była spora. Jednak zdawał sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie stać tych państwa na tak drogi zakup. Najgorsze było to, że byli na milion procent przekonani, że chcą tego. Było widać, że dla córki są w stanie zrobić dosłownie wszystko. Chcieli, aby Ania była zdrowa lub chociaż zdrowsza. A po chwili usłyszał.

- Gdzie mam podpisać…?


- Proszę się na mnie nie gniewać. Ale nie sprzedam Wam go dzisiaj. Choć w sumie po to do Was przyjechałem. Jeżeli naprawdę chcecie go kupić. To umówmy się tak. Zadzwońcie do mnie jutro do dwunastej w południe. Wówczas przyjadę i przywiozę sprzęt i umowę. Chcę, żebyście podjęli decyzję na spokojnie, bez dzisiejszych emocji. Bo jeśli teraz podpiszecie papiery, to już się z tego nie wycofacie.   


Długo o tym myślał. Niepotrzebnie później powiedział o tym szefowi, kiedy zdawał raport po swojej prezentacji. Otrzymał za ta straszną reprymendę, a raczej zwykły, chamski ochrzan. Ale mimo to czuł, że postąpił słusznie. Miał nadzieję, że może mylił się w ocenie i jednak do jutra podtrzymają swoją decyzję zakupową.


Następnego dnia, telefon zadzwonił znacznie wcześniej niż w południe. Z nieukrywanym przejęciem i z drżącym głosem, mama Ani powiedziała mu wiele komplementów i miłych słów. Była mu również – jak to ujęła – „dozgonnie wdzięczna”. Za to, że tak ich serdecznie potraktował i nie wykorzystał – choć mógł – ich wczorajszych wielkich emocji... Powiedziała na koniec, że przeliczyli wszystko z mężem dokładnie i na spokojnie. Niestety wynik był taki, że nie stać ich na tak drogie urządzenie. W innym przypadku chętnie by kupili Kirby’go i to bez chwili zastanowienia. Bo to świetny sprzęt i do tego pomógłby córce. Że zrobią wszystko dla swojej chorej córeczki, ale w tym wypadku nie byliby w stanie się utrzymać. Rata kredytu dosłownie zrujnowałaby im ich miesięczny budżet.


Z jednej strony było mu przykro, bo liczył na prowizję, ale z drugiej miał cudowną błogość w sercu i doskonałe samopoczucie. Niedługo po tym telefonie pojechał do biura, które mieściło się w małym biurowcu przy ul. Grudzickiej 51B. Kiedy jego szef dowiedział się, że klienci rozmyślili się i ostatecznie nie kupili, wpadł w niezłą furię i zaczął ostro wyrzucać z siebie pretensje i żale. Stwierdził, że Rafał jest beznadziejny i ma za miękkie serce. Że nie nadaje się do sprzedaży. Że go zwolni jak jeszcze raz tak zrobi. Leciało wówczas w jego kierunku mnóstwo innych inwektyw. Szef go wyzywał i kompletnie nie gryzł się przy tym w język.


To cóż miał począć nasz nader uczciwy sprzedawca…? Próbował się tłumaczyć, ale to jeszcze bardziej rozsierdziło wkurzonego furiata. Widząc i słysząc to wszystko, zdał sobie sprawę, że dalej to nie ma sensu. W pewnym momencie obrócił się na pięcie i bez słowa wyszedł z gabinetu szefa. Co uczynił już po raz trzeci, w swoim krótkim dotychczasowym życiu… Zamknął tym samym kolejny etap zawodowego rozwoju za sobą… Odszedł… A kiedy to robił, wizualizował sobie końcową scenę każdego odcinka Lucky Luka – jego jednej z ulubionych bajek za młodu. Kiedy Lucky Luck, zadowolony po wykonaniu swojego kolejnego trudnego zadania, odjeżdżał na koniu – w bardzo wolnym tempie – w stronę zachodzącego słońca…;-)


Świat nie lubi próżni…;-)


Wsiadł do samochodu, który stał na parkingu pod biurem. Chwilę zastanawiał się co dalej…? Co ma robić ze swoim życiem…?


Na popołudnie i wieczór miał umówione dwie prezentacje. Zadzwonił więc w pierwszej kolejności do swoich potencjalnych klientów. W bardzo kulturalny oraz dyplomatyczny sposób odwołał je i dalej siedząc w samochodzie na parkingu po kłótni z już byłym szefem, zaczął szukać jakiś nowych pomysłów, bo nie miał bladego pojęcia co dalej ma robić?


Nagle wpadł mu do głowy szalony pomysł… Sprzedał kilka tygodni wcześniej Kirby’go swojemu przyjacielowi z podwórka – Robertowi. Postanowił pojechać do niego i zaproponować wspólny biznes, który przed sekundą wpadł mu do głowy. Wiedział, że mają z żoną, ciężką sytuację finansową. Wzbudziło to w nim, coś podobnego do poczucia winy. Poczuł wewnętrzną potrzebę, żeby się przyjacielowi zrehabilitować. A propozycja, którą chciał mu złożyć, była niczym wynagrodzenie za wciśnięcie im drogiego sprzętu, którego raczej z żoną nie potrzebowali…

Na pełnym spontanie, bez żadnej wcześniejszej analizy ani biznes planu – pojechał do Roberta. Zastał go wraz z żoną Anią. Opowiedział im ze szczegółami, o swojej przygodzie oraz o tym, że po wszystkim, siedząc ciągle w samochodzie na parkingu, wpadł mu do głowy szalony pomysł. Dzięki niemu Robert będzie mógł spokojnie zarobić, co najmniej na ratę za Kirby’iego.


Zaproponował przyjacielowi spółkę. Oczywiście znów nieformalną. Ten sprzęt był naprawdę doskonały. O wiele lepszy niż sprzęty firmy Karcher, którymi wówczas i w sumie nadal, wykonuje się usługi czyszczenia, tapicerek samochodowych, dywanów, tapicerowanych mebli i żaluzji pionowych. Szczególną różnicę można było zauważyć podczas prania dywanów, tapicerek czy żaluzji pionowych. Karcher pierze na mokro, a Kirby na pół sucho. Różnica w efekcie podobna, a w czasie schnięcia kolosalna.


Zaproponował mu, że rozszerzy swoją działalność gospodarczą o te nowe działania, których nie zawarł wcześniej we wniosku. A wszystko co zarobią podzielą między siebie na pół. Jedynie odejmie od tego koszty prowadzenia działalności, paliwa i materiałów eksploatacyjnych. A resztą się równo podzielą.


Pomysł spodobał się Robertowi i jego żonie. Więc nazajutrz pojechał do siedziby NTO, na ul. Powstańców Śląskich 9. Uzgodnił treść reklamy i zlecił jej zamieszczenie w gazecie na miesiąc do przodu. Telefon zadzwonił już następnego dnia. W słuchawce usłyszał zapytanie dotyczące wyceny wyprania dywanu, o wymiarach dwa na trzy i pół metra. Propozycja padła od razu i została przyjęta z ochotą. Umówili się na usługę prania dywanu następnego dnia. Pojechali tam we dwóch i w ciągu godziny uporali się z dywanem. Efekt powalał. Dywan wyglądał, jakby właśnie przyjechał ze sklepu. Pani, która zadzwoniła, była bardzo zadowolona i poprosiła ich, żeby jeszcze zaczekali, bo wcześniej rozmawiała z sąsiadką i umówiły się, że jak dobrze go wypiorą, to miała ich do niej posłać…


Po chwili właścicielka mieszkania zapłaciła im ustaloną kwotę i poprosiła, żeby poszli dwa piętra wyżej do jej sąsiadki, która ich oczekuje…


Zlecenia dosłownie wpadały im same do koszyka… Telefony się urywały. Potrafili wówczas robić dzienne obroty od 150 zł do 2.500 zł. Finansowo, to było chyba jego najbardziej opłacalne zajęcie do tej pory. Jednak wydarzyło się coś, czego nawet nie miał szans przewidzieć. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że zbiegło to się w czasie z ostatnią – jak się później okazało – ich usługą.


Granice wytrzymałości…


Jak zwykle przed wyjazdem na usługę, Rafał podjeżdżał pod klatkę Roberta, żeby zapakować jego sprzęt do bagażnika. Jednak tym razem przez okno wyjrzała przyjaciela mama i poprosiła go, żeby wszedł na górę. Mama jego mieszkała na pierwszym piętrze po prawej stronie. A Jego mieszkanie mieściło się obok, na wprost schodów. Pani Kazia, otworzyła drzwi i zaprosiła go do pokoju. Bez żadnej gry wstępnej, wyjechała prosto z mostu następujące słowa: „dlaczego nie płacisz mojemu synowi za jego ciężką pracę?...”


Po tym pytani Rafała normalnie zatkało… Rzadko w życiu był w sytuacji, że nie wiedział co powiedzieć. Na szczęście z pomocą przyszło sławne powiedzonko jego Taty. „W życiu trzeba być roztropnym, a nie pochopnym…” Więc szybko się ugryzł w język. Bo chciał się od razu tłumaczyć, że jest niewinny. Jednak domyślił się, że może Robert ma jakieś problemy, dlatego taki fortel użył względem mamy. Odpowiedział jej, że teraz nie ma czasu, ale po zleceniu wróci i wyjaśni jej całą sytuację…


Kiedy wychodził z mieszkania mamy Roberta, otwarły się obok drzwi i tym razem poprosiła go do drugiego mieszkania jego żona Ania. Tam się dosłownie powtórzyła ta sama historia… Następnie zszedł do samochodu i ruszyli w kierunku wieżowca, na Książąt Op., nad słynnym sklepem Bazarek, obok głównego ronda w Opolu. Wówczas jedynego w mieście. Po drodze zapytał go czemu sobie nim gębę wyciera i fałszywie go obwinia przy swojej mamie i żonie… Sprzedał mu jaką tanią bajeczkę i weszli do klienta.


To był poniedziałek, godzina dziesiąta. Na dworze było ponad 30 stopni upału. Drzwi na 8 piętrze otworzył klient, wyglądający jak przechlany menel. Miał trzy, a może czterodniowy zarost. Ubrany był w krótkie spodenki i kiedyś białą, mocno poplamioną, bawełnianą koszulkę na ramiączkach. Często nazywaną w tamtych czasach: „żonobijką”. W ręku trzymał otwartą puszkę piwa i dosłownie nam kazał wejść do pokoju. Opowiedział o imprezie, jaka tu się na weekend odbywała i stąd ten brudny dywan. I że musimy go szybko wyczyścić, bo popołudniu wraca jego żona. Zaczęliśmy sprzątać na dwa urządzenia, żeby szybciej było. Jednak paskudny „żonobijca”, miał jeszcze bardziej paskudny charakter. Traktował nas jak czarnoskórą służbę i cały czas nam przeszkadzał. Dokuczał nam obraźliwymi tekstami i tym, że ustawił wiklinowy bujak na środku dywanu i się na nim cały czas bujał. Pociągał przy tym co rusz, łapczywy łyk piwa z puszki. Doszło do ostrej wymiany słów. A wręcz do sprzeczki. Aż w pewnym momencie facet w niechlujnej koszulce powiedział następujące słowa: „Przestań pierdolić. Płacę to wymagam. A wy biegusiem zapierdalajcie… Bo żona zaraz wraca!!!”

Jak myślicie…? Co zrobił w tej sytuacji nasz bohater…?


Dokładnie tak. Po raz czwarty odwrócił się na pięcie, ale tym razem rzucił kilka słów w stronę niewątpliwego chama: „Nie będzie pan nas obrażał, ani rozkazywał. Sam se pan sprzątaj ten chlew…” Uniósł się na tyle honorem, że nawet  nie pomyślał o zapłacie. Co prawda robota była niedokończona, ale już na ukończeniu. Spakowali tylko swój sprzęt i ruszyli do auta.


Tam się srogo posprzeczali, bo atmosfera od samego rana była nieźle napięta. Rafał w końcu stwierdził, że już nigdy w życiu, żaden pijany cham nie będzie rozkazywał mu, i pokazywał palcem co ma robić… A oprócz tego nie ma zamiaru dalej kontynuować z Robertem współpracy, skoro takie wierutne kłamstwa opowiada na temat swojego przyjaciela. Zarabiają dużo pieniędzy, a on zamiast dokładać się do rodzinnego budżetu, to je przepuszcza i wciska żałosny kit żonie i mamie. A całą winą obarczył Rafała, że mu ciągle nie chce zapłacić za jego pracę…:-(

Już wtedy powinien obrócić się na pięcie i zamknąć za sobą drzwi – również przed Robertem… Dlatego że niestety, to nie był ostatni raz, kiedy okazał się być wilkiem w owczej skórze i fatalnym przyjacielem… Po tej sytuacji pewna łacińska sentencja stale mu o tym przypominała. Kiedy dotykał nowopoznanych ludzi swoim papierkiem lakmusowym, to w myślach ciągle powtarzał sobie i nadal to robi: Vide, cui fidas - czyli, patrz komu ufasz…


Co teraz…? Będzie na TAK, i się okaże…;-)


Dobre pytanie. Ale odpowiedź w sumie była prosta. Tego zdążył się nauczyć i całkiem dobrze radził sobie z tym w praktyce. Należało podleczyć otrzymane od życia rany, pozbierać się, i ruszyć dalej do przodu. Przed siebie… I nie odwracać się… Nie żałować niczego…


Ale tym razem nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. A że świat nie lubi próżni, to pojawiło się kilka propozycji z zewnątrz. Został przedstawicielem firmy Konfipol. Wówczas dystrybutora znanych marek z branży spożywczej. Jeździł po całej Opolszczyźnie i sprzedawał gumy i lizaki Boomer, chipsy i inne chrupki Chio, wyroby firmy Skittles i wiele innych. Miał w ofercie ponad 60 produktów.


Później został przedstawicielem firmy Star Foods i oferował również na terenie całej Opolszczyzny, pełen jej asortyment. Oprócz tego nocami przez kilka lat, pomagał swojemu koledze w dystrybucji gazet, jak on miał jakąś przeszkodę. A miał takowe dość często…;-) Kurs zaczynał ok 22:00. Celem była stacja benzynowa w Kępnie w okolicach północy. Tam odbierał towar, przeładowywał do swojej osobówki i wracał do Opola. Na miejscu miał rozwieźć i dostarczyć wszystkie tytuły do konkretnych punktów dystrybucji. Miał to zrobić maksymalnie do godziny czwartej rano. Nie było z tym problemu, bo wyrabiał się swobodnie do ok trzeciej rano. A były to takie miejsca jak: magazyn głównej Poczty, Ruch, Kolporter, Frankpress i kilka mniejszych lokalnych firm. Nie było to stałe zlecenie, ale kursów było całkiem sporo w skali miesiąca.


Zdarzały mu się również różne fuchy. Głownie związane z transportem. Ale trafiła mu się kiedyś nader ciekawa, którą pamięta do dziś. Przez cały tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, zabawiał dzieci i młodzież w stroju św. Mikołaja w SDH za Odrą. Bardzo mu się ta praca podobał. Po pierwsze, bo bardzo dobrze za to płacili. A po drugie, obcowanie z młodymi ludźmi sprawiało mu olbrzymią przyjemność. Miał zawsze do tego dryg i intuicje. Potwierdziło się to w niezapomnianym roku 1997.


Wówczas w Polsce miała miejsce katastrofalna powódź tysiąclecia. W dniu zakończenia roku szkolnego Rafał otrzymał niezwykłą propozycję od pracownika szpitala na Witosa. Od śp. pana Ciulęmby, wieloletniego przyjaciela jego zmarłej mamy. W szpitalu na Witosa był osobą odpowiedzialną za organizację kolonii, dla dzieci osób pracujących w służbie zdrowia. Wiedział, że Rafał posiada uprawnienia ratownika oraz ma ukończony kurs wychowawcy, który dla żartu zrobił sobie podczas I roku ekonomii, na Uniwersytecie Opolskim.


Pan Ciulęba zadzwonił do niego ok południa z zapytaniem, czy nie zechciałby nazajutrz pojechać do Włoch do pracy, w nadmorskiej miejscowości Cesenatico? Już po tym pytaniu był mocno zdziwiony, mimo że jeszcze nie znał szczegółów. A kiedy po chwili wszystko się wyjaśniło, to wpadł w ciężki szok. Kompletnie go zatkało, bo się tego nie spodziewał. Propozycja była następująca. Miał pojechać na drugi dzień, czyli w sobotę do Włoch. I to do końca wakacji. Miał zastąpić osobę, która dzień wcześniej doznała ciężkich obrażeń ciała z licznymi złamaniami, podczas tragicznego wypadku samochodowego.


A teraz najlepsze. Miał pracować tam jako KO-wiec. Czyli organizować gry i zabawy, na terenie głównego ośrodka kolonijnego oraz na pobliskiej plaży. Miał to robić dla wszystkich dzieci i młodzieży, z trzech polskich kolonii. Na każdym z siedmiu dwutygodniowych turnusów, organizował zabawy dla ponad 700 kolonistów, w wieku od 7 do 18 lat. Ośrodki mieściły na tej samej ulicy, w odległości ok 1 kilometra od siebie. A sam wówczas miał zaledwie 22 lata i tak naprawdę, nie miał bladego pojęcia co ma tam robić i jak sobie z tym poradzi.


O KO-wcu wiedział tylko tyle, że jest taki zawód. Jedyne co mu się z tym kojarzyło,  to pewną zabawna scena, z kultowej komedii Marka Piwowskiego pod tytułem: „Rejs”. O czym mu często i to na każdym kroku, przypominali jego zabawni koloniści…;-)


- „Proszę pana. W damskiej toalecie ktoś napisał: głupi kaowiec”! ;-)


No i cóż miał odpowiedzieć – zszokowany Rafał – Panu Ciulębie…?


Spytał go, o której jest wyjazd i skąd. A następnie dodał. Ok. Zgoda. Pojadę…;-)


Identycznie zareagował w analogicznej sytuacji, kiedy jego korepetytorka z j.  angielskiego, zadzwoniła do niego także w piątek, ale po godzinie 18-tej. I poprosiła go o przysługę. Spytała, czy nie pojechałby, za nią, jako wychowawca na rajd górski, z nocnym zwiedzaniem fortów w Srebrnej Górze. Twierdziła, że się rozchorowała i nie da rady sama pojechać. Wyjazd miał być o 6 rano w sobotę, a powrót w niedzielę wieczorem.


Cóż miał zrobić, skoro sobie kiedyś postanowił, że będzie stosował pewną szaloną postawę. Postanowił być zawsze na „TAK…”;-) Dokładnie taką samą postawę przyjął kilka lat później, jeden z jego najbardziej ulubionych aktorów – Jim Carrey, w filmie Yes Man z 2008 roku. A przy tej okazji, zdecydowanie polecam obejrzeć lub sobie odświeżyć. To niezwykle pozytywna i fantstyczna komedia.


Nigdy nie bał się wyzwań i szalonych pomysłów. A ta otwarta postawa, powodowała, że jego życie stale obfitowało i nadal obfituje w niesamowite niespodzianki. Jedne lepsze, inne gorsze, ale to nie ma dla niego większego znaczenia. W ogólnym rozrachunku wszystkie życiowe doświadczenia nam sprzyjają. Taka postawa i taki sposób życia, to jest jego żywioł. Tylko w takich warunkach potrafi dobrze i normalnie funkcjonować. Stagnacja go zabija i niszczy od środka… Musi być jak rekin – z resztą jak jego Ojciec – stale w ruchu, bo inaczej się udusi…


Jedno się kończy, drugie się zaczyna…;-)


Kiedy pojechał do Cesenatico jako KO-wiec, był w związku z Moniką. Była szczupłą, wysoką, ładną blondynką, o skandynawskiej urodzie. Przez pewien czas była z tego powodu modelką. Dzieliła ich różnica pięciu, co nie było problemem. Problemem za to był silny wpływ matki na córkę. Nie potrafiła nigdy podjąć żadnej samodzielnej decyzji. Wszystko musiało być konsultowane z mamą i musiała zawsze wyrazić swoją zgodę. W innych sprawach było całkiem dobrze, dlatego po trzech latach związku postanowił się jej oświadczyć.


Kiedy tylko wyznaczyli datę ślubu, związek paradoksalnie zaczął się dosłownie rozpadać. Mieszkała na II piętrze w kamienicy, nad dzisiejszym ZAZA KEBAB. Więc kiedy w końcu związek się całkowicie rozpad, przyszedł kiedyś w kiepskim, melancholijnym nastroju, na opolski Rynek. To był początek czerwca. Wokół ratusza rozstawione były już od dobrych kliku tygodni ogródki piwne. Postanowił usiąść w tym, który był najbliżej jej kamienicy. Okazało się, że to był ogródek nieistniejącego już lokalu, o nazwie Easy Club, który się mieścił w piwnicach kamienicy, w której dziś jest dyskoteka Akwarium.


Zamówił kufel piwa i usiadł przy jednym stolików, z którego było mu najwygodniej wpatrywać się w okno, byłej już narzeczonej. Miał nadzieję, że ją być może zobaczy. A może nawet porozmawia… To była wczesna godzina popołudniowa w zwykły dzień tygodnia. Wszystkie stoliki, z wyjątkiem który sam zajmował były wolne. Starszy barman, który później okazał się właścicielem Lokalu, parę razy zagajał do niego rozmowę. Jednak stan emocjonalny Rafała, był wówczas fatalny. Nic mu się nie chciało. Był prawdopodobnie w czymś podobnym do depresji.


Barman zapewne był znudzony, bo miał tylko jednego klienta. Do tego wpatrującego się bez przerwy w okno kamienicy na II piętrze. Więc nie zrażony brakiem chęci do rozmowy jedynego swojego klienta w tym czasie. Nalał sobie również kufel piwa i się do niego dosiadł… Ta sytuacja zaskoczyła smutnego kochasia. I o dziwo zaczęli ochoczo ze sobą rozmawiać.


Efekt tej rozmowy by dosłownie mega zaskakujący… Z drugiej trony, jak może inaczej wyglądać życie człowieka, który stosował od dawna postawę – „Jestem na TAK”…? Przy takiej postawie, to w sumie są typowe sytuacje, choć skrajnie różne, od sytuacji przydarzających się „normalnym ludziom”…;-)


Jakieś pomysły…? Co okazało się takie zaskakujące…?


Ano taki fakt, że ów starszy barman, właściciel Easy Clubu, pan Andrzej, właśnie stał się nowym szefem Rafała. Zaproponował mu pracę u siebie jako barman, ale nie w ogródku piwnym, tylko w głównym  lokalu. Stawka na jaką się zgodził, nie była zbyt zachęcająca, bo wynosiła zaledwie 4 zł za godzinę. Jednak, gdy do tego doliczył sowite napiwki, które chętnie zostawiali mu klienci klubu, to nie wyglądało już tak słabo.


Zaledwie po miesiącu dostał pierwszą podwyżkę. Zwiększono mu pensję do kwoty 6,60 zł za godzinę. A po drugim miesiącu, kiedy skończył się remont najniższej piwnicznej kondygnacji, pan Andrzej zaproponował mu stanowisko szefa barmanów z pensją 8 zł za godzinę. Najciekawsze w tym wszystkim było to, że właścicieli Easy Clubu było więcej. To była spółka pana Andrzeja i jego żony Marioli z ich znajomym, panem Januszem. Do tego w firmie pomagali dwaj synowie pana Andrzeja – Krzysiek i Łukasz. Ze względu na to, że było zbyt dużo ludzi, którzy rządzili firmą, często zdarzały się sytuacje dziwne, a czasem wręcz kuriozalne. Przez to ciągle się kłócili i panowała niemiła atmosfera. Bardzo brzydko odnosili się do pracowników. Wyzwiska, przekleństwa i obelgi były chlebem powszednim, niemal każdego dnia.

Z niewiadomych dla niego samego powodów. Być może, to był jego ten szósty zmysł. Nie przeszedł na „TY” z szefostwem. Stale na to nalegali i wszyscy z wyjątkiem Rafała, mówili na „Ty”, do swoich przełożonych. Szefostwo zwracało się do wszystkich bez wyjątku po imieniu, ale on pozostając niewzruszony na wielokrotne zachęty obu swoich szefów, zawsze zwracał się do nich z szacunkiem, przez per pan. Do tego jego dobre wychowanie i wysoka kultura osobista, spowodowały, że tylko do niego, w trakcie tej 6 miesięcznej przygody, nigdy nie powiedzieli niczego obraźliwego, ani mu nie zwymyślali, co czynili innym dość chętnie. Pani Mariola wiodła w tym niewątpliwy prym. Lubiła się pastwić psychicznie nad personelem. Dziś śmiało można byłoby to nazwać mobbingiem.

        

Pora coś zmienić…;-)


Po pół rocznej pracy w Easy Club, udało mu się odłożyć troszkę pieniędzy. Zdążył już trochę odtajać po pierwszym narzeczeństwie. Jednak czuł się nadal rozbity i nie potrafił do końca zamknąć tego skończonego na zawsze rozdziału… Nic go nie cieszyło i wracał myślami do przeszłości z Moniką. Dopiero kiedy wpadł na nowy pomysł i zachęcił do niego swoich kolegów. Pomału zapominał o niespełnionej miłości. To właśnie wtedy stworzył swoją pierwszą firmę PROMOTOR, o której już wcześnie pisałem. Po pracy lubił wpadać do Easy Clubu w roli klienta. Miał tam dużo znajomych i nadal utrzymywał dobre stosunki z byłym szefostwem. Nawet wykonał dla nich kilka usług reklamowych.

Kiedyś, gdy miał jechać po gazety do Kępna, wpadł do klubu ok godz. 20-tej. Dosiadł się do stolika swoich znajomych i poznał tam niezwykłą dziewczynę z Olesna, o imieniu Kasia. Była dobrą koleżanką jego „siostry”, również Kasi. To była jego dobra przyjaciółka, którą poznał na obozie żeglarskim. Od kiedy się poznali zaczęli wygłupiać się przed innym, że są rodzeństwem. I tak właśnie do siebie się zwykle zwracali.


Od nowo poznanej koleżanki, biła jakaś niesamowita energia. Doskonale wyczuwał jej aurę… Była niska. Miała niespełna 160 cm wzrostu, lecz biła od niej niesamowita moc. Miała piękną buzię i radosne oczy. Krótkie włosy, z fryzurą na chłopaka powodowały, że wyróżniała się z tłumu, mimo że nie była za wysoka. Była wesoła, zabawna, inteligentna, a przy tym prawdziwa, szczera i słodko naiwna. Od razu zwrócili na siebie uwagę. Zaczęli rozmawiać na wiele tematów, i buzie im się nie zamykały. Ale nieszczęsny czas, płynął sobie nieubłaganie. Od dawna nie czuł się tak dobrze, rozmawiając z kimś na podobnej do jego własnej energii.


Kiedy zbliżała się godzina wyjazdu do Kępna. Przeprosił wszystkich, a szczególnie nowo poznaną koleżankę i zaczął się żegnać. Zapytał się jej, czy miałaby ochotę spotkać się z nim następnego dnia. Na co ochoczo przystała. Wtedy żartobliwie rzucił od niechcenia – nie licząc kompletnie na pozytywny odpowiedź – że jeśli tylko ma czas i ochotę, to ni muszą czekać do jutra i może z nim wybrać się od razu na miłą przejażdżkę po gazety do Kępna. Kasia prawdopodobnie również stosowała postawę: „jestem na TAK”. Bo jak tylko skończył formułować swój żartobliwy challenge, to usłyszał od niej, krótkie – CHĘTNIE!


Będąc w drodze, buzie im się dosłownie nie zamykały. To była dla niego miła odmiana, po ostatnim psychiczno-wegetacyjnym okresie w jego życiu. Wówczas miał swoje mieszkanie w bloku przy ul. Niemodlińskiej, które kupił mu jego Tato, po bardzo okazyjnej cenie. Pomieszkał tam zaledwie klika miesięcy, po czym postanowił je wynająć, aby podreperować swój miesięczny budżet. Mieszkanie spodobało się zawodowemu żołnierzowi, który służył niedaleko w jednostce wojskowej, przy ul. Domańskiego. Po podpisaniu umowy najmu, zamieszkał w nim wraz z żoną i małą córeczką.   


Rafał przez to był zmuszony – oczywiście za zgodą swojego Ojca – mieszkać w ostatnim z  niezagospodarowanych pomieszczeń do działalności stomatologicznej. Był to ostatni na końcu przedpokoju pokój, z zabudowanym balkonem, który służył jako palarnia dla personelu Zakładu. Pod ścianą stała meblościanka z telewizorem. Naprzeciwko stał narożnik, a obok niego stolik. Siedząc na narożniku, na wprost telewizora. Na ścianie za plecami z prawej strony były drzwi do pokoju, a przy ścianie wzdłuż wejścia stało pianino firmy Calisia. Zwykły pokój, gdyby nie ta palarnia i zupełny brak intymności. Ale nigdy nie miał z tym problemu, bo od kiedy sięga pamięcią, jego dom rodzinny był zawsze domem „OTWARTYM”. Jedni chodzili, inni wychodzili. To było dla niego czymś normalnym.


Pamięta taką zabawną historię, którą jego Tato nieraz wspomina. A może nawet jest dokładniej prze niego opisana, w którymś z powstających non stop nowych rozdziałach tej książki.


Na samym początku działalności stomatologicznej, Ojciec Rafała organizował regularnie w naszym mieszkaniu wieczorki literackie przy akompaniamencie pianina. Zapraszał na nie swoich wybitnie uzdolnionych znajomych, jak choćby redaktor niniejszej publikacji, Pan Harry Duda i nieodżałowany  przyjaciel naszej rodziny, śp. Pan Andrzej Pałasz. Spotkania często przeciągały się do późnych godzin nocnych i absolutnie nie panowała na nich grobowa cisza. Było dokładnie odwrotnie. Na jednych z pierwszych spotkań, już w trakcie późnej nocy rozległo się głośne pukanie do drzwi. Okazało się, że sąsiad chciał skorzystać z telefonu. Mało osób wówczas posiadało ten przydatny gadżet…


Jakież było zdziwienie Ojca i pozostałych gości, kiedy po krótkiej chwili znów rozległo się pukanie. Tyle że tym razem byli to panowie z milicji, których sąsiad wezwał z powodu zakłócania przez Taty gości ciszy nocnej. Zrobił to z naszego aparatu telefonicznego… Normalnie Mistrz Savoir-vivre’u…;-)


Mający za sobą sąsiedzką nauczkę. Następnym razem jeszcze przed oficjalnym spotkaniem, sąsiad został poinformowany o kolejnym spotkaniu. W ramach niejako zadość uczynienia, otrzymał butelkę półlitrową ognistej wody i jakieś smaczne przekąski. Od tego moment, sąsiad chyba nawet polubił te wieczorne literacko-muzyczne spotkania, i nadal zakłócana cisza nocna, nie była już dla niego problemem…;-)


A miało być tak pięknie…


Wyjazd do Kępna z Kasią, okazał się początkiem najdziwniejszego okresu w życiu Rafała. Wszystko co się wtedy działo, było takie nienaturalne, oderwane od rzeczywistości i kompletnie nielogiczne. Ale po kolei…

Gdy już rozwieźli do wszystkich punktów gazety. Rafał, jako urodzony dżentelmen, odwiózł swoją dopiero co poznaną towarzyszkę podróży, pod samą klatkę schodową bloku, w którym wynajmowała pokój. Było to przy ul. Waryńskiego 25, a wjeżdżało się od ul. Sienkiewicza. Dziś wjazd na to podwórko, skutecznie ogranicza zamontowany szlaban, jeśli się nie posiada do niego pilota.


Oboje byli sobą zafascynowani. W trakcie pożegnania ok godziny 4 w nocy, umówili się na wieczór, na tą samą przygodę. Miał już wcześniej zaplanowany kurs po gazety, następnego dnia. A gdy wysiadała z samochodu, w jakiś magiczny, nieplanowany sposób, ich usta połączyły się w namiętnym, długim pocałunku.


Następnego dnia spotkali się znacznie wcześniej niż planowali. Pojechali do miłego i romantycznego lokalu, który mieścił się w jednym z domów przy ul. Partyzanckiej. Rozmawiali tam kilka godzin. Po czym pojechali razem po gazety. Po tych dwóch nocnych przygodach, mieli wrażenie, że idealnie do siebie pasują. I kiedy na trzeci dzień spotkali się popołudniu, w tym samym lokalu na Partyzanckiej. W sumie razem wpadli na pomysł, aby wspólnie zamieszkali…;-)

To był tak szalony i irracjonalny pomysł, że do sam nie rozumie jak to się mogło wydarzyć…


To był piątek. Dzień zabiegów w narkozie. Była godzina ok 18-tej, gdy wyszli z lokalu i wsiedli do samochodu. Pojechali do Kasi mieszkania na Waryńskiego. Kasia poprosiła, żeby zaczekał w samochodzie, po czym pojechała windą na górę. Po paru minutach zjechała na dół z bardzo grubą, pierzastą i ciężką kołdrą, którą pomógł jej włożyć do bagażnika. Następnie wróciła na górę po kolejne rzeczy z mieszkania. Po 4 kursie, wszystko już było w samochodzie. Następnie pojechali na Orląt Lwowskich 51.


W tym samym czasie firma PROMOTOR, nie miała już najlepszej kondycji. Brakowało sprzętu, pieniędzy i zleceń. A atmosfera w pracy była nie najlepsza. Dosłownie pędziła po rynnie w dół… Prosto w stronę bankructwa.

Weszli do Zakładu z kołdrą i innymi rzeczami w torbach. Miał zamiar przejść nie zauważony przez Ojca do swojego pokoju. Biuro ojca było na przeciwległym końcu budynku. Więc powinno było to się udać. Jednak mieli pecha i kiedy tylko otworzyli drzwi do zakładu, wpadli prosto na niego. Sytuacja była bardzo niezręczna. Było mnóstwo pacjentów i personelu. Więc Rafał nie czekając na zadane jakiekolwiek pytanie ze strony ojca, powiedział.


- Cześć Tato. To jest Kasia i zamieszka tu ze mną razem…


Szef Kliniki przyjął to niezwykle spokojnie, a przynajmniej takie stwarzał wrażenie. Bez słowa komentarza wrócił do swojego biura. Piątkowe zabiegi w narkozie skończyły się ok 2 w nocy, więc nie było okazji, ani już sensu na rozmowę. Następnego dnia rano, spotkaliśmy się w trójkę w pokoju socjalnym, czyli naszej byłej kuchni. Wtedy było już widać gołym okiem, że Ojciec ma duży wewnętrzny problem z nową, dziwną sytuacją, którą zafundował mu jego najstarszy syn. Jak się później okazało największy problemem dla niego, był fakt wspólnego zamieszkania bez kościelnego ślubu. Atmosfera była gęsta, ale Tato zawsze był doskonałym dyplomatą.


Rafał zastanawiał się nad różnymi wariantami rozmowy, która zaraz miała się rozpocząć.  Zupełnie nie brał pod uwagę innego scenariusza. Nie spodziewał się, że niezwykły dar Kasi pomoże rozwiązać problem. Ta jej energia, aura i bijąca niesamowita moc z tej drobnej i urokliwej kobiety. Ten cudowny błysk w obu oczach. Umiejętność robienia wspaniałego pierwszego wrażenia. Jej wyczucie i dopasowanie się do rozmówcy, spowodowało, że wystarczyły krótkie chwile przy porannym śniadaniu, aby Tacie przeszła złość. Tak naprawdę, to Kasia go oczarowała. Zrobiła takie wrażenie, jak nikt wcześniej, ani później. W identyczny sposób oczarowała Tadzia, wspólnika firmy Promotor, oraz innych kolegów Rafała.

O dziwo, temat nie został w ogóle poruszony. A kiedy popołudniu odwiedziła ich bardzo bliska znajoma Ojca – Pani Basia z córką Alinką. To w momencie, gdy tylko poznały się z Kasią, to od samego początku zachowywały się jak stare, najlepsze przyjaciółki. To bardzo pomogło w ukojeniu zszarganych nerwów Taty i zaakceptowaniu tej nietypowej i dziwnej sytuacji, bo pani Basia wstawiła się za nimi u niego.


Przez pierwszy tydzień wspólnego mieszkania, było względnie spokojnie. Wprowadził ją w arkana swojego codziennego trybu życia. Kasia studiowała wówczas zarządzanie na 4 roku w Wyższej Szkole Zarządzania i Administracji przy ul. Niedziałkowskiego 18, więc miała sporo wolnego czasu. Jej rodzice byli bardzo majętni. Mama była notariuszką, a tato prowadził dużą firmę budowlaną. Kiedy dowiedziała się, że Rafał stoi nad przepaścią, i lada moment zaliczy bolesnego bankruta. To sama z własnej inicjatywy zaproponowała, że pomoże mu finansowo. Chciała mu dać 20.000 zł. Dać, a nie pożyczyć!!! To był dla niego kolejny wielki szok…!!! Oczywiście nigdy nie wziął od niej choćby złotówki. Chociaż bił się kilkukrotnie z myślami i miła spory dylemat moralny.


Tato Rafała zaprosił ich na niedzielny domowy obiad. Na koniec tego spotkania oznajmił im, że przemyślał całą sytuację i może to zaakceptować tylko pod jednym warunkiem. Musza się pobrać… I to jak najszybciej…

Cóż było począć… Znali się raptem od 10 dni. Ustalili, że w następną niedzielę pojadą do Olesna, do domu rodzinnego Kasi i tam poprosi o jej rękę… Kupił w tygodniu złoty pierścionek z cyrkoniami i tego samego dnia, oświadczył się swojej dopiero co poznanej dziewczynie. Kasia była w nim bardzo zakochana. Bardzo jej się podobał pod każdym względem. Była w stanie zrobić wszystko o co ją poprosił, a często nie musiał nawet tego robić, bo była bardzo domyślna. W sprawach intymnych, robiła wszystko, żeby go tylko zadowolić…


Niestety, to jej zachowanie przyniosło odwrotny skutek do zamierzonego… Nikt wówczas nie wziął pod uwagę jednej zasadniczej rzeczy… Rafał to tak samo jak jego Tato – Samiec Alfa. Co to oznacza…? Widziałeś kiedyś – Drogi Czytelniku – jak kot goni mysz…? A widziałeś może taką scenę, kiedy mysz się zatrzymuje…? W takiej sytuacji kot głupieje i przestaje również gonić za myszą. Lekką zaczyna ją trącać łapą, aby ta dalej zaczęła przed nim uciekać… I w tej sytuacji wydarzyło się coś bardzo podobnego. Kiedy mysz sama pakuje się do ust drapieżnika, który jest w trakcie polowania, to traci nią zainteresowanie. Samiec Alfa jest jak myśliwy, jak drapieżnik. On musi zdobywać. Wtedy ta „zdobycz” ma dla niego wartość…


Pamięta taką dziwną sytuację. Już byli narzeczeństwem. Poznał swoich przyszłych teściów, na których zrobił równie dobre wrażenie, jak Kasia na jego Ojcu. Mieli także wyznaczoną już datę ślubu, za ok dwa miesiące. Dochodziła 22:00 Właśnie ostatni członek załogi zakładu stomatologicznego wyszedł do domu. Kasi zachciało się intymnych pieszczot, a Rafał jak nigdy wcześniej miał jakąś psychiczną blokadę. Czuł się jak impotent. A nigdy wcześniej, ani później, nie miał problemu z własnym libido. Co zrobiła Kasia, dostrzegając problem…? Spytała, czy może wziąć kluczyki i pożyczyć na chwilę samochód. Zgodził się bez problemu, nie pytając o nic więcej. Okazało się, że pojechała do słynnego sklepu monopolowego o nazwie Jim, który się mieścił przy ul. Ozimskiej, vis a vis starego Polmozbytu, gdzie dzisiaj jest Biedronka. Kupiła mu 3 mocne piwa, a sobie bodajże żurawinowego Redds’a.


Kiedy alkohol zaczął działać, blokada minęła…;-)


Bankructwo, sen schizofrenika i magiczny telefon…;-)


Bolek, zanim tak naprawdę Promotor wystartował, przy pierwszej nadarzającej się okazji odwrócił się na pięcie i zostawił Tadzia i Rafała samych... Poszło o pierdołę. Zanim rozpoczęli działalność, znaleźli lokal, który musieli gruntownie wyremontować. Jak tylko to skończyli, to zbiegiem okoliczności  otrzymali świetną propozycję od stryjka Rafała, dot. zmiany lokalu, na tańszy, lepszy i większy. Nowe biuro mieściło się przy ul. 1 go Maja w Opolu, w kamienicy Spółdzielni Inwalidzkiej Odra. Tam najmłodszy brat Ojca Rafała, był kierownikiem.


Rafał pożyczył od Taty przyczepkę i zaczęli przewozić meble. Pierwsza partia pojechała, a on został, żeby zwinąć wykładzinę. Zanim jego Wspólnicy wyruszyli pierwszym kursem, powiedział im, żeby nie wnosili mebli do środka. Żeby zostawili je na korytarzu. Bo najwygodniej będzie jak najpierw rozłożą w pustym pomieszczeniu wykładzinę, po czym ją dotną i przykleją do podłogi. A dopiero wtedy włożą meble do środka.


Kiedy przyjechał ostatnim kursem z wykładziną, zobaczył wszystkie meble w dwóch pomieszczeniach, które stanowiły ich biuro i pracownię reklamy. Bolek chciał rozkładać wykładzinę, unosząc i przestawiając po trochę meble w tym samym pomieszczeniu. Rafał bez żadnych uszczypliwości powiedział, że taki sposób jest bez sensu. Chciał wynieść meble na korytarz, rozłożyć wykładzinę, i dopiero wtedy wnieść je do środka i precyzyjnie ustawić w ich docelowym miejscu. I dokładnie po tych słowach, Bolek zrobił to co Rafał już czynił czterokrotnie, ale według niego w zupełnie różnych od siebie sytuacjach…


Cóż było począć…? Kiedy kolejny Czerny Łabędź wystawił go na próbę…


Z Kasią znali się od 5 tygodni. Za niecałe dwa miesiące mają się pobrać. Jego firma, to już typowa agonia… Bez pomocy finansowej od Kasi, nie ma szans nic z tym zrobić.


Jest czwartkowy wieczór, ok 23. W pokoju włączony jest tylko telewizor, a w nim leci program Potyczki Jerry'ego Springera. To telewizyjne show, w którym pary, rodziny i wrogowie rozwiązują swoje problemy. Program stawiał na kontrowersje, zaskakujące zwroty akcji i niewiarygodne powiązania rodzinne. Tylko w trakcie tego programu, Rafał zapominał o bożym świecie i swoich problemach. Bardzo lubił go oglądać.


Leżeli z Kasią w łóżku i oglądali nowy odcinek Jerrego. Nagle otwarły się drzwi do pokoju i wszedł, dr Jacek. Popatrzył na nich jak sobie leżą i dodał z sarkazmem, żeby robili swoje i nie przeszkadzali sobie, bo on idzie tylko na balkon zapalić… Gdy stał na balkonie, to trudno było go dostrzec z uwagi na mrok. Jedynie co jakiś czas było widać mocno żarzącą się końcówkę papierosa. Jak skończył i wychodził, rzucił jeszcze w ich stronę jakiś niewybredny żart, z podtekstami erotycznymi. I wrócił do swojego gabinetu.


Rafał w środku dosłownie kipiał z frustracji… Był załamany wszystkim co się ostatni działo w jego życiu. Czuł się ja w śnie schizofrenika… Wszystko wokół było zdrowo popieprzone i nierealne… Bał się następnego dnia. Następnych tygodni. Świadomość, że obok niego leży kobieta, której kompletnie nie zna, a za kilka tygodni ma być jego żoną. Do tego nieuchronne bankructwo firmy. Kuriozalna sytuacja z przed chwili, i jeszcze inne drobne problemy, które się nawarstwiały od dłuższego czasu. To wszystko razem powodowało, że czuł nadchodzący wewnętrzy wybuch… Wiedział, że tego nie udźwignie. Zaczęły mu przychodzić najgorsze z możliwych rozwiązań… Zaczął poważnie rozważ samobójstwo. Zdecydował się na powieszenie, i w myślach zaczął wszystko sobie wizualizować. Był tak pochłonięty zaplanowaniem tego ostatecznego czynu, że dopiero oprzytomniał, jak ok drugiej w nocy zadzwoniła jego komórka.

Zadzwonił nieźle już ululany Bolek. Dzwonił z Holandii. Spod Amsterdamu, gdzie od kilku miesięcy mieszkał i pracował u Adipa. Partnera życiowego jego już śp. kuzynki. Zadzwonił, jak to określił, bo kiedy naszła go ochota przy wieczorze piątkowym na Jacka Danielsa, to po paru drinkach, nagle odczuł wewnętrzny przymus zadzwonienia do Rafała. Wyczuł jaki dziwny niepokój. Nie czekając do rana chwycił za słuchawkę i wykręcił numer…


Kto wie co by się dalej wydarzyło, gdyby nie ten zaskakujący telefon…?


Rafał, żeby nie budzić Kasi, odebrał telefon na balkonie w palarni. Sam zapalił papierosa i zaczął rozmawiać z Bolkiem. Opowiedział mu o wszystkim i rozkleił się całkowicie. Nagle padła ze strony Bolka przedziwna propozycja.

- Przyjedź do mnie do Holandii…


- Stary. Ty słyszałeś co Ci powiedziałem…? Moje życie się właśnie rozpada. Nie mam już na nic siły, ani pieniędzy, ani pomysłów… Mam myśli samobójcze. A Ty mi wyjeżdżasz z czymś takim…?

- A może właśnie dlatego miałem do Ciebie zadzwonić. I może właśnie dlatego powinieneś tu przyjechać…?  Może to jest rozwiązanie, na które czekałeś…?


Rafał patrzył przez dłuższą chwilę na śpiącą Kasię, przez szybę drzwi balkonowych. Po czym powiedział do Bolka. Ok. Zgoda. Wygrałeś. Przyjadę. Zaraz usłyszał:


- Super, to kiedy?

- Nie mam pojęcia. Najpierw muszę po zakańczać kilka ważnych tematów. Na jeden patrzę nawet teraz przez szybę i nie wiem co zrobić. Oprócz tego muszę zawiesić firmę. Zdać oba lokale i przewieźć meble i sprzęt. Dam Ci znać jak się z tym uporam

- Jutro przyjedź…

- Co. Zdurniałeś…? Jak jutro…?  

- Normalnie. Jak będziesz jechał, to kup dla mojej kuzynki dwa kilo śląskiej kiełbasy, bo bardzo się za nią stęskniła.

- Odwaliło Ci nie mam szans jutro przyjechać.

- Dasza radę. Sam już wiesz, że to musisz zrobić…

- Jesteś nienormalny…

- Nie rozłączę się jak mi nie obiecasz, że jutro przyjedziesz do mnie…

- Bolek, ale to jest niemożliwe. Nie wyrobię się. Nie ma szans.

- Ja mam czas. A whisky mam jeszcze dużo…;-)

- Ty na poważnie to mówisz…? Jesteś zdrowo popieprzony…

- Będę Cię męczył, do momentu jak mi tego nie obiecasz…

- Weź kończ i przestań pieprzyć głupoty. Nie przyjadę jutro. Zapomnij. To jest niemożliwe. Rozumiesz. Nie możliwe. Daj mi spokój, bo zaraz zwariuję…!!!

- To Ty zrozum… Nie masz innego wyjścia. To jest jedyne. Obiecaj mi teraz, że jutro przyjedziesz.

- Kurrrwwwaaaaaa…!!! Jprd…!!! Dobra! Przyjadę jutro. Nie mam pojęcia jak. Ale przyjadę… Ale teraz odwal się ode mnie. Idę spać. Mam wszystkiego dość.

- No i o to chodzi. Teraz możesz iść spać..

Rozmowa zakończyła się ok czwartej nad ranem. Rafał cały roztrzęsiony z emocji starał się zasnąć. Kiedy już drzemał ponownie zadzwonił telefon. Dochodziła piąta.

- Czego znowu chcesz…? – powiedział śpiącym, lecz mocno podirytowanym głosem

- Przyjedziesz dzisiaj…?

- Przecież Ci powiedziałem, że przyjadę… Daj mi w końcu się wyspać, bo się rozmyślę…

- Ok. Śpij. Chciałem się tylko upewnić… Nara i do wieczora…;-)


Dla zmotywowanego, nie ma nic trudnego…;-)


O siódmej rano zadzwonił budzik. Oboje wstali. A Rafał, mimo że praktycznie nie zmrużył oka przez całą noc, był w takich emocjach, że nie czuł w ogóle zmęczenia. Zrobili poranną toaletę, ubrali się, po czym powiedział Kasi, że musi jej coś bardzo ważnego powiedzieć. Chciała pogadać o tym w niedzielę przy obiedzie, ale od razu dodał, że to nie może tyle czekać. Że musi to zrobić teraz.


Bardzo źle się z tym czuł. Było mu niezmiernie przykro. Tym bardziej, że Kasia była cudowną kobietą, którą faceci powinni ze świecą szukać. Nigdy nie chciał jej świadomie skrzywdzić, tym bardziej, że niczym sobie na to nie zasłużyła. Jedyną jej winą może być tylko to, że zbyt szybko się do niego wprowadziła. Kompletnie nie był na to wówczas godowy. Powiedział jej szczerze o wszystkich swoich rozterkach, wątpliwościach i obawach. Przeprosił ją, jak potrafił najszczerzej, i wyruszył na miasto zmierzyć się z niemożliwym…


Z jednej strony czuł się podle. Ale po raz pierwszy od bardzo dawna, pojawiła się nadzieja w jego sercu…  

Wszystko co musiał załatwił w jeden dzień – skutecznie i pomyślnie załatwił. Zawiesił firmę, udając się do ZUS-u, Urzędu Skarbowego i Urzędu Statystycznego. Dziś można to zrobić nie wychodząc z domu. Zwiózł meble i sprzęt z biura do domu. Zakończył za porozumieniem stron umowę najmu. Kupił kiełbasę i bilet do Amsterdamu. I została mu jeszcze ostatnie rzecz – w sumie najważniejsza… Rozmowa z Ojcem… To też na szczęście pomyślnie zrealizował.

O jego wyjeździe dowiedział się jego kolega Andrzej. Koniecznie chciał się z nim spotkać przed wyjazdem do Holandii. Rafałowi zupełnie to nie pasowało, ale ostatecznie dał się namówić i znalazł krótką chwilę… Andrzej chciał mu po prostu dać coś na drogę… Uznał bowiem, że książka, którą mu spakował, powinna pomóc… Bo jemu pomogła…

Podziękował i pożegnali się. A kilka godzin później, siedział już w autokarze firmy Sindbad i jechał w stronę swojego nowego przeznaczenia…;-) 


W Holandii wytrzymał jedynie 3 miesiące. Bardzo tęsknił za Polską. Finansowo się odkuł, ale czuł, że mentalność holendrów jest zupełnie inna od jego własnej i nigdy się do niej nie przyzwyczai. Dużo rozmyślał nad własnym życiem, dotychczasowym i przyszłym. W końcu postanowił, że wraca do kraju.


Kupił bilet do Opola i wsiadł do autokaru. Wówczas przypomniał sobie, o prezencie, który otrzymał w dniu wyjazdu od Andrzeja. Zupełnie mu to wcześniej wyleciało z głowy. Odpakował ozdobny papier i zobaczył brązową okładkę, na której było napisane: Alchemik - Paulo Coelho.


Od razu zaczął ją czytać. Zbliżając się do granicy z Polską, przeczytał ją w całości. Na pierwszym przystanku po naszej stronie granicy – w Zielonej Górze – podszedł do kierowcy i poprosił o swój bagaż. Kierowca się zdziwił, bo wiedział, że jedzie do Opola. Zapytał więc, dokąd wobec tego jedzie. Przystanek PKS, był w sąsiedztwie dworca PKP. I była tam duża tablica z odjazdami pociągów. Na samej górze widniała informacja, że za ok 20 min odjeżdżać będzie pociąg do Świnoujścia przez Międzyzdroje. Więc bez chwili zawahania odparł kierowcy.


- Jadę do Międzyzdrojów


Kierowca spojrzał głęboko mu w oczy, po czym dodał z uznaniem w głosie, że mu zazdrości tak spontanicznej decyzji. Że on by tak nie potrafił…


Wziął bagaż i udał się prosto po bilet na pociąg, który w jakiś magiczny sposób do niego przemówił… Alchemik wywołał u niego niezwykłą reakcję. W końcu zrozumiał, w którą stronę powinien się udać. To dzięki tej książce odkrył w sobie humanistę i filozofa. A przede wszystkim zdał sobie sprawę w jaki sposób powinien podchodzić do życia, ludzi i ew. problemów…


Przeistoczenie…


Prawie trzymiesięczny pobyt w Międzyzdrojach, okazał się miejscem przeistoczenia. Do tej pory wyraźny i zdecydowany ścisłowiec, stał się zapalonym humanistą, z zacięciem psychologiczno-filozoficznym. Na koniec pobytu, pod koniec sierpnia 2000 roku, zdał sobie sprawę, że chce wrócić na studia. Ale nie na ekonomiczne, na które wybrał się jedynie z powodu zastosowanego kompromis dla swego Ojca – z wykształcenia właśnie doktora ekonomii. Nie dopuszczał nawet myśli, że mógłby kiedykolwiek zostać lekarzem stomatologiem. Celowo stale obrzydzał sobie ten zawód, aby absolutnie już nigdy, nie stał się przedmiotem dalszych dyskusji, rozważań i negocjacji z Tatą. Żeby mieć stuprocentową pewność, że temat przejęcia rodzinnego biznesu, jako lekarz dentysta został całkowicie zamknięty, a Ojciec mu raz na zawsze odpuścił. Postanowił, że pójdzie gdzieś na studia filozoficzne.


Po powrocie do Opola, zaczął przeglądać listę uczelni z kierunkiem filozoficznym w Internecie. Wybór padł na Wrocław, ze względu na sentyment do tego miasta, oraz na bliską odległość do Opola. Ale przede wszystkim z powodów lokalowych. W tym samym czasie jego młodsza siostra Ewa studiowała już na Akademii Medycznej we Wrocławiu, na kierunku stomatologicznym. Mieszkała w wynajmowanym mieszkaniu razem ze swoją koleżanką. I każdego tygodnia wracała na weekend do Opola. Więc to był dość ważny powód przy wyborze uczelni, który ostatecznie padł na Instytut Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego, przy ul. Koszarowej 3, we Wrocławiu.


Na początku wrześnie udał się na uczelnie i złożył odpowiednie dokumenty. A od października rozpoczął I semestr filozofii w systemie zaocznym. Zjazdy odbywały się co dwa tygodnie, w weekendy od godz. 16 w piątek, do godz. 18 w niedzielę. W tym czasie stancja siostry była wolna i dzięki temu mógł tam nocować bez kosztowo. Senior rodu zdając sobie sprawę, że nie ma już żadnego sensu, aby syna nadal przymuszać do szlachetnego zawodu. Odpuścił mu w końcu i skupił swoją energię – w tej kwestii – na córce. Ewa w przeciwieństwie do swojego starszego brata, ochoczo zgłębiała tajniki stomatologii. Sprawiało jej to zawsze przyjemność. To spowodowało, że w końcu pojawiła się godna następczyni schedy, po nieodżałowanej, zmarłej mamie Antoninie.


To był ważny moment w rodzinie Tańczaków, bo dzięki tej sytuacji, nastąpił względny psychiczny spokój. Ojciec miał godną następczynię, więc nie czepiał się już więcej syna w tej kwestii. A on w końcu znalazł coś co go zainteresowało. Do tego od dawna pomagał w rodzinnym zakładzie, a ta pomoc była coraz bardziej przydatna i zauważalna. W końcu w takich wspierających i błogich psychicznie warunkach, każdy robił swoje.


Filozofia wciągnęła go bez reszty. Czytał, studiował i polował na książki. Szukał wówczas od kilku tygodni Historii filozofii, w trzech tomach - Władysława Tatarkiewicza. Na studiach nie była wymagana, ale polecił mu ją przyjaciel rodziny, filozof i poeta, śp. Andrzej Pałosz. Kiedy dowiedział się, że Rafał poszedł na filozofię, to bardzo się ucieszył. Zazwyczaj odwiedzał ich głównie z powodu przyjaźni z jego Tatą Emilem, a teraz przychodził również, ze względu na przyszłego filozofa – jak sądził. Często dyskutowali na egzystencjalne tematy. Pomagał mu pisać różne zadania domowe.

Ci co znali Rafała w tamtym czasie, byli wręcz bardzo zdumieni, najbardziej spektakularną zmianą w jego życiu. W największym szoku był jego dawny przyjaciel Robert, z którym po przygodzie z Kirby’m, nie utrzymywał bliskich kontaktów. Gdy się kiedyś spotkali przypadkiem na ulicy, Robert szczerze go przeprosił za stare dzieje i zaprosił do siebie. A dokładniej do swojej piwnicy, urządzonej jak pokój mieszkalny. Miał tam nastawiony w trzech czwartych - od kilku miesięcy – pięćdziesięciolitrowy balon na wino. Klimat tego pomieszczenia był niesamowity. Różne, niepasujące do siebie meble, kilka małych dywaników, wersalka, stolik, dwa fotele, przytłumione oświetlenie, gęsty dym papierosowy, a w centralnej części, jakby na ołtarzu, bulgoczący gąsior z sokiem z gumijagód – jak mówili żartobliwie na to, wciąż pracujące wino. Ale tak naprawdę, największy klimat robiły rozmowy, które tam prowadzili.


Po każdym niedzielnym powrocie z uczelni. Mimo późnej pory. Swoje pierwsze kroki kierował do Roberta. Spotykali się w jego piwnicy, którą dumnie nazwali swoim Sanktuarium Filozoficznym. Potrafili spędzać tam wiele godzin, racząc się wciąż niedojrzałym, lecz smacznym trunkiem. Rafał opowiadał w szczegółach o minionym zjeździe. Wspólnie rozwiązywali jego zadania domowe. Czytali sobie na głos filozoficzne teksty, rozważali różne dylematy, jak choćby przytoczony na początku Dylemat wagonika. Analizowali i interpretowali myśli i stwierdzenia wielu filozofów. Najdłuższą i najciekawszą dyskusję jaką zapamiętał, prowadzili na temat mitu Jaskini Platona. Uwielbiali to wspólnie robić i doskonale się w tym sprawdzali.


Rafał szukał ciągle nowych książek. Bywał księgarniach i antykwariatach. Głównie we Wrocławiu, bo był przekonany, że w Opolu nie ma antykwariatu. Ale jeździł również za książkami do Krakowa i na Śląsk. Kiedy okazało się, że jednak jest jeden antykwariat w mieście, prowadzony przez niezwykle barwną postać – pana Aleksandra – to niezwłocznie wybrał się tam. Pan Olek był siwym mężczyzną z wąsem, w okularach z „denkami od jaboli” – tak wówczas młodzież mówiła na grube szkła. Palił dużo papierosów. Praktycznie jednego odpalał od drugiego, i potrafił tak bez przerwy. Na wisus miał ok sześćdziesiąt lat. Na temat książek wiedział chyba wszystko. O cokolwiek się go pytało, to błyskawicznie zawsze dawał konkretne odpowiedzi. Był niezwykle elokwentnym erudytą. Jego biografia była równie interesująca jak on sam. Był poetą, pisarzem, więźniem politycznym w stanie wojennym, etc. Znał całą śmietankę intelektualną Opola oraz z innych rejonów kraju. Miał same cudowne cechy, jak się wielu wydawało, a półki jego antykwariatu, mieszczącego się na ul. Niedziałkowskiego, obok drukarni Opolgraf, uginały się od tysięcy tytułów. Rafał nie wiedział tylko, że jest notorycznym kłamcą. A po ponad roku znajomości odkryje, że ma duży problem z hazardem…


Przyszedł do niego z powodu trzech tomów Historii filozofii – Tatarkiewicza. Wówczas po raz pierwszy od dłuższego czasu, pojawiło się światełko nadziei. Dlatego że wówczas ta pozycja była nie do dostania, w żadnym odwiedzonym antykwariacie, ani w na Allegro, ani nigdzie indziej w Internecie. Dostępne było jedynie nowe wydanie w księgarni, ale było strasznie drogie. A przypomnę, że nie była to pozycja wymagana na uczelni, a nawet niechętnie widziana przez rektora Instytutu Filozofii, który prywatnie nie zgadzał się z Władysławem Tatarkiewiczem…

Pan Aleksander oczywiście doskonale znał twórczość znanego filozofa, i miał na półkach kilka jego dzieł. Niestety nie było na nich tego czego szukał. Jednak pan Olek, widząc że mu zależy, powiedział niech przyjdzie za dwa dni, to może uda mu się skądś załatwić. Więc z nadzieją w sercu wyszedł i wrócił za dwa dni.


W momencie kiedy tylko wszedł do antykwariatu, jego właściciel od razu do niego podszedł i opowiedział mu nieprawdopodobną – wręcz sensacyjno-kryminalną – historyjkę związaną z poszukiwanymi przez niego tytułami. Historia była wciągająca, ale tak niedorzeczna i infantylna, że trudno było w nią uwierzyć. Nie chciał upokarzać przy klientach pana Aleksandra, zadając mu kłam. Dlatego ugryzł się w język i zapytał, czy wobec tego już jest po temacie, czy jest jakaś szansa na zdobycie tej wartościowej dla niego pozycji… Pan Olek bez zająknięcia zapewnił go, że w następnym tygodniu we wtorek, będzie miał sporą dostawę. Ponoć miał informację, że wśród wielu książek tego księgozbioru, będzie sporo pozycji filozoficznych oraz z psychologii. Żeby się nie martwi, że mu odłoży Tatarkiewicza.


We wtorek pełen nadziei, ale i nieodpartym uczuciem niepokoju, udał się na Niedziałkowskiego. Pan Olek, znów przyjął tą samą strategię. Od razu podszedł do niego, przywitał się i prosto z mostu, bez „gry wstępnej”, zaczął opowiadać jeszcze bardziej niedorzeczną historię. Była co prawda ciekawa i wciągająca. Jednak brzmiała  niewiarygodnie i chyba tylko jakieś małe dziecko, mogło by w nią uwierzyć. Tym razem cierpliwość mu się już kończyła. Wyraził kulturalnie, lecz dosadnie, że nie jest zadowolony z obrotu sprawy. Że traci czas przychodząc do niego, bo wychodzi z niczym. Co prawda za każdym razem kupował jakieś książki od niego, ale to ciągle nie było to czego szukał.


Podobne sytuacje miały miejsce jeszcze wielokrotnie. Przychodził do nie od października do końca kwietnia. Przez ten czas zauważył, że praktycznie większość jego klientów w ten sam sposób traktuje. Czyli naobiecuje im coś, a ci przychodzą, słuchają bajeczki i wychodzą z pustymi rękami, tracąc jedynie swój czas… Choć z drugiej strony. Ten jego dziwny sposób traktowania klientów, był swego rodzaju urokliwy. Bo żeby opowiadać tak niestworzone rzeczy, trzeba było mieć spory talent i niebywałą wyobraźnię. Poza tym jego wygląd, sposób bycia i rozmowy, do tego niekwestionowana wiedza i wieloletnie doświadczenie antykwaryczne, klimat jego antykwariatu – powodowało, że to pasowało do niego. Trudno było się na niego gniewać. Kiedy już człowiek zbliżał się do wybuchu gniewu, to on potrafił tak odwrócić kota ogonem, że można było pękać ze śmiechu. Do tego coś nowego naobiecywał, więc klient wiedząc i czując, że to jest kolejna ściema, i tak na to przystawał. Przychodził bez sensu w dniu kiedy mu powiedział, a poprzednie sytuacje powtarzały się w kółko.


Przez to, że pan Aleksander ciągle go zwodził, przestał jeździć po innych antykwariatach i w naiwny sposób zdał się całkowicie na łaskę „bajkopisarza…”.;-) Pod koniec kwietnia 2001, udał się z kolejną wizytą na Niedziałkowskiego. Tym razem Pan Olek zarzekał się, że na milion procent jest wśród książek, poszukiwana od dawna Historia filozofii w trzech tomach. Powiedział, że tego jest pewien, jak nigdy wcześniej. Na dowód tego oznajmił, że kiedy umawiał się z osobą, która ma mu sprzedać duży księgozbiór po zmarłym wujku, to wśród wymienianych pozycji, padła nazwa poszukiwanego tytułu. Już tyle razy był nabity w butelkę, że z jednej strony wiedział, że to znowu będzie z pewnością kłamstwo. Ale z drugiej, to zapewnienie było tym razem wiarygodne.


Niestety kolejny raz został oszukany. Usłyszał kolejną opowieść z tych niedorzecznych i niesamowitych. Powiedział mu, że kiedy przyjechał duży samochód dostawczy, miał problem zaparkować blisko klatki schodowej, ze względu na zbyt duży gabaryt. Dlatego kierowca zaparkował, ni przy budynku, gdzie mieścił się antykwariat na II piętrze, a przy ulicy Niedziałkowskiego, wjeżdżając na chodnik dwoma kołami z lewej strony pojazdu. Pan Aleksander orientując się w sytuacji, załatwił od jakiegoś sąsiada taczkę. Kierowca ładował na nią książki, po czym pan Olek pchał ją pod wejście do budynku. Układał sobie wysoki sztapel z książek i zanosił na górę. Niestety w trakcie któregoś z kolejnych kursów na górę, po zejściu na dół do taczki, na której akurat znajdowały się poszukiwane trzy tomy Tatarkiewicza, ktoś przez nikogo niezauważony, wziął sobie akurat te pozycje i zniknął…;-)


W tym momencie nie wytrzymał… Myślał że mu coś zrobi. Ale to był starszy wątły pan, więc z pewnością, to był debilny pomysł… Więc się odrobinę uspokoił. Ale nerwy nim szargały i gotował się w środku… W końcu w nerwach wystrzelił swoją kanonadę myśli, które gromadziły się w nim od wielu miesięcy… Wygarnął mu wszystko, co na jego wątrobie siedziało. I w końcu wypowiedział w wielkich emocjach sławetne słowa:    


- Panie Olku. To ja powinienem się uczyć od pana, a nie odwrotnie… Choćby tylko z racji pana doświadczeń życiowych i różnicy wieku. Ale to ja pana czegoś nauczę i utrę panu nos. Otworzę w Opolu antykwariat i dopiero zobaczy pan jak się powinno szanować i obsługiwać klienta. Straci pan wszystkich, bo z pewnością przejdą do mnie… Bo nie będą słuchać kolejnych pana niedorzecznych bajek…!!!   


     Po tych swoich słowach był przekonany, że będą się kłócić. Że być może dojdzie nawet do rękoczynów. Ale reakcja pana Aleksandra była kolejnym „Czarnym Łabędziem” w jego życiu. „Czarne Łabędzie”, to nieprzewidywalne i nieregularne zdarzenia o ogromnej skali i potężnych konsekwencjach. Według teorii czarnego łabędzia czasami dzieją się rzeczy, które – zanim się wydarzyły – uznawane były za niemożliwe.


Pan Olek, jak zwykle, bez chwili zawahania i bez zająknięciach wypalił do niego w odpowiedzi na jego wybuch…

- Panie Rafale. To świetny pomysł. Niech pan znajdzie wobec tego lokal. A ja sprzedam panu cały swój księgozbiór, który pan tu widzi. To jakieś siedem tysięcy książek. Za symboliczną złotówkę. A pan mnie zatrudni w swoim antykwariacie, a ja pana wszystkiego nauczę…;-)


14 maj 2001…;-)


We wtorek, w święto pracy, 1 maja 2001 roku, dzień po tej dziwnej sytuacji. Rafał wracał około południa do swojego domu, na ul. Orląt Lwowskich. Szedł od strony kościoła Jezuitów, przy ul. Czaplaka i skręcił w lewo, w ul. Grunwaldzką. Kiedy przechodził na wysokości Hotelu Zacisze – dzisiejszy Hotel Kwatera – zobaczył ogłoszenie na ogrodzeniu posesji, naprzeciwko hotelu. Na kartce widniała informacja: „Wynajmę lokal pod działalność handlową”. Był podany również numer telefonu. Więc wyciągnął telefon z kieszeni i wykręcił numer. Całkowicie zapomniał, że jest święto i nie wypada dzwonić w takich sprawach. Po kilku sygnałach usłyszał męski głos w słuchawce. Porozmawiali przez chwilę, po czym rozmówca oznajmił, że jest na miejscu i zaraz wyjdzie do niego i pokaże mu lokal.


Otworzyła się metalowa brama wjazdowa na podwórko posesji, mieszczącej się przy ul. Grunwaldzkiej 19A. Lokal znajdował się na końcu podwórka po lewej stronie. Pierwsza część tego budynku była już wynajęta, o czym informował kaseton reklamowy oraz godziny otwarcia na drzwiach wejściowych, do pierwszego z pomieszczeń. Był to sklep ze sprzętem nurkowym i szkoła nurkowa w jednym. Druga część przeznaczona do wynajęcia, była w tragicznym stanie. Wszystko tam było do remontu. Trzeba było zrobić podłogę, wyrównać i pomalować ściany. Brakowało drzwi i trzeba było zamówić meble na wymiar, bo lokal nie był zbyt ustawny, do standardowych mebli. Ale lokal posiadał również niewątpliwe plusy i zalety.


Właścicielem okazał się dwa lata starszy od Rafała – Waldek. Był synem przyjaciółki jego śp. mamy Antoniny, które razem pracowały przez wiele lat. Była również lekarzem stomatologiem, ale w tym momencie już na emeryturze. Okazało się, że znali się już wcześniej, poprzez swoje mamy. Skoro Rafał okazał się znajomym, w oczach Waldka z automatu stał się wiarygodnym i pewnym kandydatem do najmu. Dzięki temu bez żadnych problemów, szybko się dogadali. Ze względu na konieczność przeprowadzenia kapitalnego remont, Waldek zaproponował bardzo atrakcyjną cenę najmu, na którą Rafał szybko przystał. Zdawał sobie sprawę, że miejsce na antykwariat oraz na usługi ksero – które również planował świadczyć – jest doskonałe, ze względu na sąsiedztwo miasteczka uniwersyteckiego.

Rafał poprosił Waldka o kilka kartek A4, długopis i metr, bo miał zamiar od razu wszystko obliczyć, wymierzyć i zaplanować. Kiedy tylko to otrzymał, wziął się od razu do pomiarów. Waldek wziął od Rafała dowód osobisty i udał się do swojego mieszkania – w kamienicy obok – żeby przygotować dokumenty z najmu lokalu. Kiedy wrócił z gotową umową i protokołem zdawczo-odbiorczym, Rafał miał również wszystko pomierzone i zaplanowane. Przedstawił Waldkowi swój świeży pomysł na remont i urządzenie pomieszczenia, który go w pełni zaakceptował nie wnosząc swoich uwag. Podpisali zatem umowę i  nowy najemca otrzymał klucze do lokalu oraz do bramy wjazdowej na posesję.

Z nowym pękiem kluczy w kieszeni udał się następnie do domu i poprosił Ojca na rozmowę. Opowiedział mu całą historię z panem Aleksandrem oraz to, że właśnie wynajął lokal na Grunwaldzkiej. Ten pomysł dla Taty Rafała, wydał się zupełnie inny niż wszystkie dotychczasowe przedsięwzięcia syna, więc słuchał z zainteresowaniem. A kiedy przyszły antykwariusz przedstawił swój konkretny biznes plan, który był prosty, lecz możliwy do wykonania, to Ojciec zaproponował, żeby od razu tam pojechali, bo chciał zobaczyć ten lokal.


Na miejscu pokazał swój odręcznie wykonany projekt i dokładnie opisał, gdzie co będzie stało. Było widać, że żywo zainteresował Ojca swoim najnowszym pomysłem, który wciągnął się w temat. Zaczął nawet wykazywać swoją inicjatywę. Zaproponował Stasia – męża kuzynki Rafała – jako osobę, która mogłaby przeprowadzić szybko remont. Obiecał również synowi, że pomoże mu w kwestiach finansowych. Prawdopodobnie to był pierwszy raz, kiedy Tato poczuł się dumny z działań syna. Najpierw studia filozoficzne i zupełnie inne podejście do życia, a teraz antykwariat z usługami ksero.


Pan Emil cokolwiek w życiu robił i robi, zawsze jest dokładny i precyzyjny, dla niektórych osób często aż do przesady. Jednak dzięki tym cechom zawsze wszystko realizował z sukcesem i zgodnie z planem. Zapytał syna, jak widzi to wszystko w kwestii czasu. Jak długo potrwa remont, kto mu wykona meble, zwiezie książki, kupi sprzęt ksero, kasę fiskalną, etc. Rafał popatrzył na kalendarz w telefonie i odpowiedział Ojcu, że ze wszystkim wyrobi się w ciągu dwóch tygodni. A wielkie otwarcie nowego antykwariatu zaplanował na poniedziałek 14 maja 2001 roku.


Wielkie otwarcie…;-)


W ciągu dwóch tygodni, zrealizował wszystko co zaplanował, a nawet więcej. Stasiu wykonał remont. Porządne meble na wymiar – z grubej 28 mm płyty, żeby półki nie uginały się od ciężaru książek – zamówił w znanej firmie Jasionek z Dobrodzienia. Zamieścił ogłoszenie w NTO o treści: „Kupię książki”, a w antykwariacie pana Olka, zamieścił informację, że Antykwariat zostanie przeniesiony na Grunwaldzką 19A. Dodał jeszcze, że wielkie otwarcie w nowym miejscu, odbędzie się 14 maja 2001 roku. Skupił od ludzi reagujących na ogłoszenie zamieszczone w NTO, przeszło dwadzieścia tysięcy książek – oprócz tych, które obiecał mu pan Aleksander – oraz ok tysiąca płyt gramofonowych. Zakupił kserokopiarkę, kasę fiskalną, urządzenia do bindowania. Z byłej swojej szkoły podstawowej załatwił ławki szkolne, na których postawił pudła z tymi płytami gramofonowymi. Sam sobie wykonał kaseton reklamowy, który umieścił nad reklamą nurków. Nieraz kiedy tamtędy przejeżdża, kręci mu się łezka w oku ze wzruszenia, bo obie reklamy wiszą w tym samym miejscu, po dziś dzień…;-) Kolega Rafała namalował na ścianie budynku logo antykwariatu, który nazwał filozoficznie „Quo Vadis”.


W poniedziałek 14 maja 2001 roku, punktualnie o godzinie 10:00. Pan Olek wraz ze swoim nowym szefem Rafałem. A także „marnotrawnym” przyjacielem Robertem, któremu wybaczył i zatrudnił go również na pełen etat. Otwarli drzwi antykwariatu i przywitali spory tłum czekających od rana klientów. Ten pomysł z kartką zamieszczoną w antykwariacie na Niedziałkowskiego okazał, się strzałem w dziesiątkę. Od pierwszego dnia otwarcia Antykwariatu Quo Vadis, miał już on swoich klientów, którzy przyszli za panem Aleksandrem.


To była pierwsza sytuacja w zawodowym życiu Rafała, w której nie musiał szukać klientów i jeździć do nich. Teraz to klient sam przychodził do niego i mówił co mu potrzeba. Mimo że nie miał żadnego doświadczania antykwarycznego, ani księgarskiego, miał doskonałe umiejętności sprzedażowe i marketingowe. Razem z panem Olkiem uczyli się wzajemnie od siebie i bardzo się polubili. W antykwariacie panował niesamowity klimat. Specyficzny zapach starych książek, starodawne radia, żelazka, wrzeciono i inne dekoracje pasujące to tego przybytku. Eleganckie dywaniki, fotele do czytania. W późniejszym czasie rozszerzenie się o kawiarenkę internetową, z możliwością zakupu napojów i lodów. A przede wszystkim olbrzymi wybór książek i płyt gramofonowych, usługi ksero i to w bardzo dobrej cenie, powodowało, że klientów stale przybywało.


Poznał się i zaprzyjaźnił z właścicielem szkoły nurkowej – Piotrem – który często pożyczał mu czerwonego Forda Transita do przewozu książek. Swoją osobówką nie był w stanie spakować coraz większych ilościowo księgozbiorów, które zdobywał dosłownie za bezcen... Z Piotrem od samego początku mieli dobry kontakt. I obaj nie zdawali sobie wówczas sprawy z tego, że kilka lat później połączą się ich losy i staną się dla siebie szwagrami…;-)


Quo Vadis… Moc przyciągania…;-)


Po trzech tygodniach działalności antykwariat był już znany w mieście. Szybko się takie wieści rozchodziły wśród miłośników książki. Zaczęli tam zaglądać studenci, poeci, pisarze, artyści, kadra pedagogiczna UO i Politechniki, a także zwykli ludzie szukający dobrej książki, płyty lub komiksu, który również był poszukiwany. Nieraz zaglądnął drobny cwaniaczek albo złodziejaszek, ale nie po to, żeby ukraść. Tylko aby sprzedać, to co gdzieś indziej sobie wziął albo „pożyczył” – jak próbowali się sami przed sobą  wybielać… Przynosili różne rzeczy. Od książek, albumów, płyt gramofonowych, kaset VHS, sprzętu elektronicznego, biżuterii, aż po meble. Zaczęło również gwałtownie przybywać chętnych na usługi ksero. Więc trzeba było kupić kolejne urządzenie, żeby dostosować podaż do popytu.

Kilka dni przed swoimi 26 urodzinami, które kończył 11 czerwca, do antykwariatu przyszła grupka studentek z filologii polskiej. Przyszły z mocno rozlatującym się zeszytem w formacie A4, który chciały skserować w kilku kopiach po jednym, dla każdej z nich. Zlecenie przyjął Rafał, bo Robert obok kserował jakąś książkę, a pan Olek obsługiwał w tym czasie klientów antykwariatu. Zaczął przewracać karki rozlatującego się zeszytu, a wianuszek atrakcyjnych studentek mizdrzył się do obu panów stojących przy ksero. Zagadywały ich, kokietowały i śmiały się. Panowie chętnie dostosowali się do postawy i energii dziewczyn, opowiadając różne ciekawe historie. Dziewczyny wykazywały spore zainteresowanie i ciekawość z wyjątkiem jednej studentki w długich czarnych włosach. Wszystkie stały przodem do chłopaków, tylko ona stała bokiem, a w niektórych momentach nawet tyłem. Trzymała ręce skrzyżowane na brzuchu i sprawiała wrażenie brakiem zainteresowania wspólną rozmową. W kilku momentach zauważył, szczególnie kiedy akurat coś opowiadał, że prawdopodobnie nieświadomie potupywała stopą o podłogę – do czego po dziś dzień się nie przyznaje…;-)


Rafał od razu zwrócił na nią uwagę i dyskretnie obserwował ja. Zauważył, że mimo pozornego wrażenia niezainteresowanej rozmową, co jaki czas zerka w jego stronę. A kiedy dowiedziała się, że ów pan studiuje filozofię we Wrocławiu, wówczas wykazała lekkie zainteresowanie i przyłączyła się do rozmowy. Stojąc ciągle bokiem do niego, zadała konkretne pytanie:


- A co można robić po filozofii…?

- A choćby prowadzić to… - pokazując gestem ręki na cały antykwariat.


Po tej odpowiedzi atrakcyjna brunetka w końcu była zaciekawiona i odwróciła się w kierunku kserujących cały czas mężczyzn. Ale o dziwo wyraz jej twarzy zdawał się świadczyć o czymś zupełnie innym nastawieniu. Był surowy, bardzo smutny i nieprzenikniony. Tak jakby nie potrafiła się uśmiechać. Jej oczy, choć miały pewną magię w sobie, również nie wykazywały jakiś pozytywnych emocji. Pierwszy raz kogoś takiego spotkał. Pozostałe dziewczyny bez przerwy się uśmiechały komplementując i podrywając panów. Tylko nie ona. Wyróżniała się z tłumu, dzięki tej ponurej minie. Później jak się poznali często jej dokuczał w kwestii tej charakterystycznej, marsowej miny. Zaczął ją nazywać: „miną srającego kota na pustyni…;-)     


Pomimo tego, kiedy poradził sobie z niefrasobliwym zeszytem. Rzucił w kierunku wychodzących dziewczyn, czy nie miały by ochoty przyjść na jego urodziny za kilka dni, oczywiście do antykwariatu…


Jak żona rybaka…;-)


Po wyjściu dziewczyn, czuł się dziwnie oszołomiony. Dawno już nie odczuwał podobnych emocji. Zaczął się zastanawiać, czy przyjmie zaproszenie i zaszczyci go swoją obecnością. Do dnia imprezy urodzinowej wielokrotnie wspominał tamtą scenę przy ksero. Próbował ją analizować i interpretować. Dziewczyna bardzo go zaintrygowała, mimo że w sumie nic konkretnego się nie wydarzyło. A jednak coś się stało… Skoro bez wątpienia zaprzątała mu głowę i trudno było mu się skupić na pracy… Być może obudził się w nim instynkt łowcy, zważywszy na jego przedziwny związek z Kasią…

Domyślał się, że nie będzie miał łatwo, jeśli dojdzie do czegokolwiek z tajemniczą studentką. Wówczas jedynie wiedział, że ma na imię Renata. Że jest studentką trzeciego roku filologii polskiej. Że ma muchy w nosie, że się nie uśmiecha, że sprawia wrażenie niedostępnej i tupie nóżką. Była do tego zgrabna, ładna i inteligentna. Mało mówiła, cedząc i ważąc słowa za każdym razem. Zupełne jego przeciwieństwo w tym względzie, bo do tej pory buzia mu się nie zamyka i potrafi zagadać wszystkich na śmierć…;-) Prawdopodobnie ta jej niedostępność, trud okiełznania „zołzy” i niepewność ew. związku w tamtym momencie, stanowiło dla niego atrakcyjne wyzwanie. Zawsze był typem zdobywcy i nie bał się trudu, bólu i pokonywania trudności. Dopiero co stworzył atrakcyjny przybytek dla opolan, w którym krzewił „Kulturę Wysoką”. Co było jego największym zawodowym wyzwaniem do tej pory. Być może z siłą rozpędu podszedł do kolejnego wyzwania, ale tym razem na polu osobistym.


W dniu imprezy przyszło kilka z zaproszonych studentek, a wśród nich była ONA…;-) Bardzo się ucieszył i wcale tego nie krył. Koleżanki były sympatyczne i również atrakcyjne, ale nie był nimi kompletnie zainteresowany. Tylko Renia zaprzątała jego myśli i skupiała uwagę. Po jego urodzinach, pod koniec czerwca wypadały Jej urodziny. Zaprosił Ją na urodzinową randkę do Starki i zaplanował w lokalu miłą niespodzianką… Po romantycznej kolacji udali się na dalszą część wieczoru do antykwariatu. Tak naprawdę, to właśnie wtedy coś zaiskrzyło i się zaczęło. Choć im dalej w las, tym więcej drzew – jak mówi stare porzekadło. Nic nie było wtedy pewne. Okazało się, że pochodzi ze Świdnicy i tam mieszka chłopak, z którym od kilku tworzą udany związek… Ba… Miała nawet w planie pojechać z nim nad morze, gdzie w poprzednich latach kilkakrotnie wspólnie odpoczywali.


Mimo braku komfortu psychicznego, oboje zakochiwali się bez pamięci w sobie. Mieli swoje romantyczne rytuały. Na przykład codziennie o 23:00 dzwonili do siebie, a raczej puszczali krótki sygnał, co było wyrazem, że myślą o sobie. Gdy się spotykali, zamiast kwiatów, Rafał przynosił jej podsuszaną, lub suchą kiełbasę. Do tej pory jest z resztą amatorką różnych maści kiełbas. Śmiało można o Niej powiedzieć, że jest urodzoną kiełbasiarą…;-) Wszystko się cudownie układało aż do momentu kiedy zbliżała się data wyjazdu z ciągle oficjalnym jej chłopakiem ze Świdnicy. Często o tym rozmawiali, a wręcz się o to potrafili sprzeczać. Bardzo Ją prosił, żeby zrezygnowała z wyjazdu, że jej to  po stokroć wynagrodzi. Jednak Renia nigdy nie miała charakteru zdolnego do kompromisu. Więc mimo ew. konsekwencji takiego wyboru – pojechała nad morze z swoim wciąż aktualnym chłopakiem.


Prawdopodobnie to był właściwy moment do zakończenia czegoś, czego w ogóle oficjalnie nie było. Bowiem nie mieściło mu się w głowie, że mimo rodzącego się między nimi niezwykłego uczucia. Mimo już kilkumiesięcznej znajomości i wielu romantycznych chwil. Nie była w stanie choć udawać, że rozważa, którąś z jego kompromisowych propozycji. Była nieugięta w tej kwestii.


Rafał zawsze był pragmatykiem i racjonalistą. Tak też podchodził do tej sytuacji i zakończył związek, zanim się jeszcze zaczął. Jeszcze tego samego dnia, zadzwoniła do niego wieczorem Jej siostra Agnieszka. Chciała im pomóc zejść się z powrotem. Długo go namawiała i przekonywała, obiecują że będzie mu pomagała w dalszych relacjach z Renią. Wówczas nie był jeszcze w pełni asertywny i uległ jej namową. Jednak ten związek, po powrocie Reni znad morza, już nie był taki jak przedtem. Twierdziła, że musiała to zrobić. Że tylko w takich warunkach mogła zakończyć ten delikatny etap w swoim życiu. Do tej pory, jedynym w czym się nie zgadzali, był ów nieszczęsny wyjazd. Natomiast po powrocie stale przybywało, różnych kości niezgody. Coraz częściej się sprzeczali i kłócili.


Po kilku miesiącach dalszego już oficjalnego związku, zdał sobie sprawę, że nie wie dlaczego Renia chce z nim być? Bo zaczęło Jej przeszkadzać wiele rzeczy. Na przykład w jego wyglądzie, w zachowaniu i w charakterze. Próbowała zmienić w nim praktycznie wszystko, co czyniło go tym, kim był i jest. Zaczęło się od narzekania, że nosi kolczyki w obu uszach, że pali papierosy, że spotyka się z kolegami i piją alkohol, że się źle ubiera i przynosi Jej wstyd, że do późna pracuje i obowiązki przekłada nad przyjemności. Zaczęła stale poddawać w wątpliwość, zasadność zostawania do późna w pracy. A kiedy doszła kawiarenka internetowa, to godziny otwarcia antykwariatu z 10:00 do 18:00, zmieniły się. Lokal był czynny od poniedziałku do soboty, od 8:00 do 22:00, a oprócz tego młodzież chętnie wynajmowała kawiarenkę internetową z ośmioma stanowiskami na całą noc. Najczęściej organizowali turnieje w  Counter Strike’a lub w Quake’a.

Czuł, że zaczyna się dusić w tym związku. Że nie jest w stanie dalej mierzyć się nieustannym niezadowoleniem Reni. A częste sprzeczki i diametralnie różny światopogląd i sposób myślenia, stale oddalał ich od siebie. Najgorsze było to, że niemal każdego dnia robiła mu jakieś pretensje. Najczęściej o pierdoły i błahostki. Chciała wiele, a niewiele potrafiła dać od siebie w zamian. Sprawiała wrażenie swoją postawą, że Jej się po prostu należy. Właśnie przez Jej postawę i zachowanie, kiedy znów się ostro kłócili, powiedział do niej bardzo mocne słowa. Że jeśli nie zmieni swojej postawy, to skończy jak żona rybaka w bajce o złotej rybce…


Nadzieja zawsze pozostaje…;-)


Renia miała zupełnie inny wzorzec w dzieciństwie niż on. Jej mama jest pielęgniarką, której mąż zmarł na raka, gdy miała cztery latka, a siostra siedem. Z trudem wychowywała swoje córki. Stale musiały sobie czegoś odmawiać, bo z pensji pielęgniarki kokosów nie było. Być może to współczucie dla Reni z powodu tych doświadczeń, powodowało w nim, że się ostatecznie nie wycofał. Ten związek był praktycznie jednostronny w tym względzie. Chciała, żeby się dla niej zmieniał i to w fundamentalnych kwestiach. Jednak bez żadnej marchewki, tylko używała „bata”… Sama niczego w zamian nie potrafiła zaoferować. Ani się zgodzić na jego propozycje i sugestie.


Oczywiście miała wiele zalet, które w Niej cenił. Wieloma rzeczami mu imponowała. Uwielbiał jej inteligencje, dobre serce, miłość do zwierząt, opiekuńczość, i przede wszystkim był na milion procent pewny, że będzie świetną matką ich przyszłych dzieci. Ona marzyła o piątce, a on o trójce. Była bardzo atrakcyjna, a z wiekiem stała się jeszcze bardziej… Prezentuje się obecnie doskonale, jak wysokiej klasy wino. Uwielbiał jej bliskość i dotyk. O dziwo potrafiła się również pięknie uśmiechać, kiedy jej wewnętrzny kot z pustyni, był zajęty swoimi sprawami…;-) Dziś czyni to bardzo często, a kot się chyba od Niej na dobre wyprowadził…;-)


Mimo kilku istotnych powodów, które wewnętrznie go męczyły. Jak również braku chęci z Jej strony, aby choć spróbowała popatrzeć na ich związek z innej perspektywy, a nie tylko z Jej własnej. Miał zawsze nadzieję w sercu, i wierzył, że jeśli nauczy się pewnej cechy, której w sobie nie posiadał, to może się jednak wszystko dobrze ułoży w przyszłości. Przy Niej udało mu się jednak tego nauczyć. Całe dotychczasowe życie kierowała nim ułańska fantazja, impulsywność, spontaniczność, duża szybkość w podejmowaniu decyzji. Był zawsze w gorącej wodzie kąpany, jak często mówiła mu jego babcia, rodzice i rodzina. Przy niej, nie mając innego rozsądnego wyjścia, uczył się cierpliwości… Wierzył – i być może, gdzieś w głębi serca, nadal wierzy – że mimo wielu kłód, które los im rzucał pod nogi, mogą być razem szczęśliwi… Choć to mało prawdopodobne…


Nawet nie otrzeźwiło go pewne wymowne wydarzenie, które mogło mieć tragiczne skutki. Kiedy jechał do Świdnicy, poprosić o Reni rękę, Jej mamę. Nagle przed zjazdem na Brzeg, na autostradzie A4, samochód Opel Vectra z 1990 roku, który prowadził, wpadł w dziwne wibracje. Przestraszony przyhamował. Po krótkiej chwili zobaczył, że wyprzedza go jakieś koło z prawej strony. Jak się zatrzymał, okazało się, że było to jego własne prawe, przednie koło. Zawołał pomoc drogową, a następnego dnia zrealizował to co zamierzał i poprosił o Jej rękę. Czy to był jakiś znak? Czy po prostu zwykły przypadek…? Trudno powiedzieć. Rafał od dawna wychodzi z założenia, że wszystko co nas w życiu spotyka jest, ani dobre, ani złe. Rzeczy po prostu się przydarzają bez intencji i powodu, oraz bez żadnego ładunku emocjonalnego. To ludzie nadają tym zdarzeniom różne znaczenia...


14 maj 2004 roku…;-)


Kiedy Renia powiedziała TAK, a Jej mama wyraziła zgodę, ustalili datę ślubu na drugiego sierpnia 2003 roku. Nawet ta sytuacja była konfliktowa.


W miedzy czasie, Rafał oprócz codziennej pracy w rodzinnym zakładzie stomatologicznym. Prowadzenia antykwariatu, od poniedziałku do soboty w godzinach od 8 do 22. Studiowania wciąż filozofii. Przygotowywaniu się do wejścia w stan małżeński. Trzy miesiące przed planowanym weselem podsłuchał niechcąco, jak kolega Piotrka stał z nim na zewnątrz obok antykwariatu, i głośno opowiadał mu o jakieś węgierskiej  firmie. Twierdził, że dzięki współpracy z nią, można sięgać po samochody i nieruchomości bez wymagalnych – w każdym banku – zdolności kredytowej… I to wystarczyło, żeby znów nabrał wiatru w żagle. Stać by go było na zakup nowego samochodu, który potrzebował, jednak w żadnym banku nie miał wystarczającej zdolności wówczas.


Węgierską firmą, o której podsłuchał, okazała się być firma Carion. Działała ona również w systemie MLM, ale jej fundament różnił się znacząco od znanych mu już kilku amerykańskich systemów.          

         

zaczął się przeistaczać w Antona Komara, a jego najnowsze pomysły, które na tle wcześniejszych wyglądają na nieźle odjechane, spotkały się ze zrozumieniem ze strony rodziny, współpracowników, kolegów i dawnych przyjaciół.


CDN...;-)


Copyright © 2019. 

>